Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
W obszernym piśmie do księcia Bergu rozżalony dyrektor wojny demaskował podstępną grę przeciwników i wyjaśniał swoje rzeczywiste zamiary. Przypominał, że nie ubiegał się o piastowany urząd, lecz przyjął go z woli i pod naciskiem Murata. Sam dyrektorstwa porzucić nie zamierzał, ale gotów był w każdej chwili z niego zrezygnować, skoro "nie byłby dość szczęśliwym, by zasłużyć sobie na aprobatę Jego Cesarskiej Mości", ostrzegał jednak przed szkodliwymi skutkami, jakie mogłyby wyniknąć dla młodego wojska polskiego z "tak nagłej i niczym nie usprawiedliwionej zmiany naczelnego dowództwa". Jednocześnie z całą stanowczością oświadczał, że nie przyjmie żadnej komendy, mogącej go podać w zależność od ludzi, którzy byli dotychczas jego podwładnymi, bo znając ich wie, że użyliby "wszelkich możliwych szykan, aby zemścić się na nim za wysiłki, jakich dokonał, aby utrzymać ich w porządku i subordynacji". Protest Poniatowskiego musiał wywołać niemało zamieszania w Głównej Kwaterze. Przychylnie usposobiony do księcia Murat - skoro zrozumiał, że go wprowadzono w błąd - zmienił natychmiast front i pośpiesznie wycofał się z poprzedniej sugestii. W serdecznym liście z 11 maja zapewniał Poniatowskiego o swojej niezmiennej przyjaźNi i życzliwości cesarza. Wzywał księcia do pozostania na stanowisku dyrektora wojny, "na które powołało go zaufanie rodaków i na którym z pewnością zasługiwać będzie nadal na zaufanie jego Cesarskiej Mości". Jednocześnie marszałek bez żadnych skrupułów ujawnił bezpośrednich sprawców intrygi. "Kilku polskich oficerów, a wśród nich: gen. Rożniecki i płk Łączyński (...) oświadczyli mi, że Pan życzy sobie opuścić ministerstwo wojny i przenieść się do służby w armii" - pisał do księcia, obalając tym samym całkowicie stan faktyczny, przedstawiony w liście Łączyńskiego. Cała ta brutalna "kabała" żadnych poważniejszych skutków za sobą nie pociągnęła. Nie pozwolił na to, nabierający coraz szybszego tempa, rozwój wydarzeń wojennych. W dniu 14 czerwca 1807 roku w wielkiej zwycięskiej bitwie pod Friedlandem (obecnie Prawdińsk w okręgu Kaliningradzkim) wojska francuskie zadały decydujący cios głównym siłom rosyjsko_pruskim. "Zwycięstwo Napoleona było świetne - pisał świadek zdarzeń. - Stracili sprzymierzeni 17 000 poległych i rannych; wzięto jeńców 20 000, dział 80. Królewiec z ogromnymi zapasami broni wpadł w ręce Francuzów." W kilka dni później przednie straże Wielkiej Armii przeszły Niemen. Tak potężnego ciosu Czwarta koalicja przetrzymać już nie zdołała. W dziesięć dni po bitwie friedlandzkiej przybył do Głównej Kwatery Napoleona parlamentariusz cesarza Aleksandra, generał książę Łobanow, z propozycją osobistego spotkania obu cesarzy dla ustalenia warunków pokoju. Kiedy do Warszawy dotarły pierwsze wiadomości o zajęciu Królewca i wyparciu Rosjan za Niemen, miasto oszalało z radości. Spełnił się oto z dawna oczekiwany cud. Wszyscy trzej zaborcy Polski byli pokonani i uzależnieni od zwycięzcy. Nikt już teraz nie wątpił, że "Wielki Napoleon Przyjaciel Swoich Przyjaciół" - jak zachwalał go świetlisty napis na jednym z urzędowych gmachów stolicy - wywdzięczy się swoim przyjaciołom najwierniejszym i odbuduje Królestwo Polskie w przedrozbiorowych granicach. Do "spotkania na szczycie" dwóch cesarzy doszło 25 czterwca 1807 roku, w pawilonie pontonowym na środku Niemna. Braterski uścisk cesarza Zachodu i cesarza Wschodu przypieczętował ostatecznie koniec "polskiej wojny". Właściwe rokowania pokojowe toczyły się w Tylży w obecności obu cesarzy oraz królewskiej pary pruskiej: Fryderyka Wilhelma III i jego pięknej małżonki, królowej Luizy Augusty. Wiadomości nadchodzące z Tylży ostudziły rozgorączkowane umysły warszawskie i spowodowały kompletną odmianę nastrojów. Przybywający stamtąd kurierzy, przeważnie oficerowie z polskiej gwardii cesarza, opowiadali kolegom i znajomym rzeczy przerażające