Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ponieważ przez całe trzy tygodnie czuła się namaszczona i wyróżniona, powrót do trywialnego życia — niegodnego kart autobiografii — był przykry. Ale perspektywa posiadania nowej sukienki w kolorze morelowym znów wydawała jej się zachęcająca. Poza tym na wzgórzu czekała Sylvia która potrafiła wybaczyć swej przyjaciółce krótką rozłąkę. ROZDZIAŁ SZESNASTY „JEDNA Z NAS” 1 — Jutro wyruszam w podróż — oświadczyła Marigold Sylvii. — Czuję się bardzo ważna z tego powodu. Marigold nieczęsto wyjeżdżała z domu. Babcia patrzyła na to niechętnie, a mama rzadko zdobywała się na odwagę, by mieć odmienne zdanie. Poza tym Marigold niespecjalnie paliła się do składania wizyt, które wiązały się z koniecznością samotnego nocowania poza domem. Do tej pory dziewczynka odbyła zaledwie dwie takie wizyty — u Paula i u ciotki Stelli — lecz żadna z nich nie była udana. Na wspomnienie „tego” Marigold nadal drżała ze wstydu i oburzenia. Poprzysięgła sobie, że już nigdy nie odwiedzi ciotki Stelli. Ale wizyta u cioci Anne to, rzecz jasna, co innego. To była jej ukochana ciocia. Tak więc, gdy przyjechała kiedyś do Świerkowej Kępy, i oświadczyła, że „chce wypożyczyć Marigold na trochę”, Marigold ucieszyła się, że babcia nie miała żadnych obiekcji. Babcia doszła do wniosku, że dziewczynka powinna zobaczyć trochę świata, skoro ma głowę nabitą różnymi bzdurami w rodzaju Sylvii. Mimo opinii doktora Clowa — który nie odwiedził już więcej Świerkowej Kępy, gdyż wyprawił się w tajemniczą podróż poza kres czasu; i przestrzeni — babcia uważała, że to ciągnie się jednak zbyt długo. Pewne zachowania, które można tolerować u ośmiolatki, u jedenastolatki stają się niepokojące. Anne i Charles byli rozsądnymi ludźmi, choć Anne okazywała dzieciom zbytnią pobłażliwość i babcia przewidywała, że Marigold powróci do domu ze zrujnowanym żołądkiem. Ale pogodnych oczekiwań Marigold nie przyćmiły żadne troski. Ciocia Anne była kobietą o wesołych oczach, która zwykła mawiać: — Zajrzę do spiżarki, może znajdzie się tam jakiś smaczny kąsek. Trudno nie uwielbiać takiej osoby. Możliwe więc, że obawy babci były uzasadnione. Babcia musiała jednak zadowolić się przyrzeczeniem, które wymogła na Anne, że Marigold codziennie rano dostanie talerz prawdziwej owsianki. Skoro ten warunek zostanie spełniony, mogła żywić nadzieję, że wnuczka przeżyje jakoś resztę dnia. Tak więc Marigold pojechała do Bezkresnych Pól i pokochała je od pierwszego wejrzenia. Wiekowy, szary dom stał nad samym brzegiem morza — prawdziwego, cudownego morza, a nie jakiejś tam cichej, zamkniętej przez ląd zatoki. Dom zbudowano na cyplu. Na tyłach budynku była stroma, porośnięta jedliną górka, a wokół niego rosły smukłe, srebrzyste brzozy. Sadzonki leciwego już żywopłotu z głogu przywieziono niegdyś z kraju przodków — tajemniczej zamorskiej krainy, skąd pochodził ród Lesleyów. Ogród otaczający domostwo był bardziej jeszcze fascynujący niż ten ze Świerkowej Kępy, gdyż miał niepowtarzalny nadmorski urok. Pomiędzy domem a górką ciągnął się wyłożony kamieniami rów odpływowy, nad brzegami którego pyszniły się wybujałe malwy. A jaki śliczny okazał się ów sześciokątny pokoik „na wieży”, gdzie można było leżeć w nocy, podziwiając gwiazdy mrugające między gałęziami jodeł! Dzięki tym wszystkim zaletom, a także wujkowi, który znał się na żartach, i cioci, która pozostawiała dużo swobody, Bezkresne Pola były wymarzonym miejscem na wakacje. A przede wszystkim była tam Mats mieszkająca na sąsiedniej farmie. Na chrzcie dano jej imię Martha, lecz wszyscy zdążyli już o tym zapomnieć. Była pulchną, wesołą dziewuszką o szarych, okrągłych oczach, miała bujne, kasztanowe, nie strzyżone loki, piegowatą, skorą do śmiechu twarz, a do tego jeszcze — szczodrą mamę, która piekła pyszne ciasta. Przez cały tydzień Mats i Marigold bawiły się i psociły do woli, jak przystało na normalne dziewczynki pozbawione babcinego nadzoru