Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Znowu wynajęty wóz wyścieliliśmy grubo słomą, w słomie ułożone zostały połcie słoniny i sztuki mięsa. Znowu warstwa słoniny, na wierzch koc. Układa się „chora" w pozycji półsiedzącej przykryta pierzyną i wio. Powolutku, bo jedzie ciężko chora. W połowie drogi z Petrykowa do miasta, droga kończyła się na mocno utwardzonej „błoni", czyli łące, zadeptanej i ujeżdżonej. Kilkadziesiąt metrów stamtąd, naprzeciw zaczynała się ulica Hugo Kołłątaja. Tam, na podwórku u rodziny Smotryckich (z chłopakiem z tego domu chodziliśmy do jednej klasy w trzecim gimnazjum imienia J. Długosza przy ulicy M. Kopernika) postój, wyładowanie towarów, wypłata reszty ustalonej kwoty i każdy w swoją stronę. Przystoi tu dodać, że ostatni odcinek drogi do miasta nie jechałem na wozie, lecz dalej w tyle szedłem piechotą. Furmanił woźnica, kolega milicjanta. Oto drugi sposób przerzutu zakazanych towarów do miasta. Mięso - wieprzowinę, cielęcinę, słoninę, gęsi, bywało i mąkę należało jak najprędzej przewieźć. Wynająłem furmankę i ładowaliśmy tak: na spód wozu najpierw ułożone zostary pniaki drzew, ongiś wykarczowane w lesie. Pomiędzy korzenie pakowano kawały mięsa owinięte w płótna. Potem znowu warstwa pniaków i tak do wierzchu. Wieziemy tylko opał do miasta. Jazda przez Poczapińce, dalej gościńcem przez Janówkę, Zagrobelę i prosto w centrum Tarnopola. Na posterunku milicji w połowie odcinka szosy od Zagrobeli do cerkwi nadstawnej, jakby „u wrót" miasta, nawet nas nie zatrzymywano. Jakże, pniaki były przydatne. Były też transporty towaru i z miasta. Zabawny przypadek, ale prawdziwy. Umówiony kierowca, który miał wyjeżdżać do Lwowa z Tarnopola i stamtąd miał zabrać przygotowany towar, dał znać, że pojedzie dopiero za tydzień, albowiem auto jest w remoncie. Nie można było czekać długo z takim towarem. Co robić? Jedyne wyjście, to ponownie wszystko przewozić lub przenosić do Zagrobeli i tam czekać na przygodną okazję. Czym przewieźć i jak przenieść? Na posterunkach kontrolowano przechodzących w jedną i drugą stronę. W tych czasach ukuto takie porzekadło: „Kto nie ryzykuje, ten w kryminale nie siedzi". Musiało się ryzykować, by przeżyć. Jeżeli nie udało się ryzyko, to część życia przeżywało się w więzieniu. Po naradzie z panem Wójcickim zrobiliśmy tak, że on część towaru miał przenieść jakąś okrężną drogą, a resztę zdecydowałem się przewieźć na rowerze. Wiozłem tym razem kilkanaście kilogramów słoniny. Pomysł był ciekawy i nie wiem jak mogłem na to wpaść. Intuicja? Natchnienie opiekuńczego ducha? Pomoc dusz czyśćcowych? Do dusz czyśćcowych w latach tych miałem wielkie nabożeństwo i tak aż do dziś. O tym jeszcze wspomnę w tym wspominaniu tego ,jak za dawnych lat bywało"... o. Józef Chromik 123 Wróćmy do słoniny, bo to był smaczny i drogi towar, w czas wojenny i okupacyjny. Otóż połcie słoniny pakowałem do poszwy od poduszek. Słoninę układało się miąższem, nie skórą do płótna tak, że przy dotknięciu palcami słoniny z wierzchu i przez płótno miało się wrażenie, iż w środku jest coś miękkiego a nawet sypkiego. Jeden taki ładunek był założony na ramę roweru, a drugi na kierownicę. Właśnie tak na wierzchu, ostentacyjnie, że niby nie wiozę nic z najbardziej poszukiwanych zakazanych towarów. Postanowiłem sobie uważać zawartość worka za mąkę. Produkt również cenzurowany, ale „co ma piernik do wiatraka", a słonina do mąki. Jest różnica, sposobna nawet do machnięcia nad tym ręką. I coś w tym rodzaju zaistniało. Przez miasto, począwszy od ulicy Szpitalnej, jechałem na rowerze aż do cerkwi nadstawnej, do końca ulicy Ruskiej. Z tego miejsca rower prowadziłem, trzymając ręce na kierownicy. Obserwowałem ruch na gościńcu. Kilka furmanek jechało w stronę miasta. Wybrałem taki moment, aby przejść koło posterunku milicji, kiedy milicjant zatrzyma jakąś furę. I zdarzyło się, że jedną zatrzymał. W tym czasie przyspieszyłem aby minąć post, ale nie udało się. Milicjant widocznie nie znalazł na wozie nic podejrzanego, przepuścił go i skinął ręką do mnie, aby się zatrzymać. Nie byłem stremowany, nie miałem strachu wówczas, ani w innych sytuacjach czasu wojennego. Pomoc z nieba, Opatrzność Boska? Wierzymy przecież w „świętych obcowanie" w niebie i na ziemi. Wierzę we wstawiennictwo u Pana Boga naszej zmarłej matki Marii i siostry Karoliny, zakonnicy. Milicjant zapytał: „z widky jidez i szczo wezesz?" Miałem obmyśloną odpowiedź, więc zacząłem recytować ze szczerym przekonaniem o prawdzie tworzonej bajeczki. Jadę z Gajów Wielkich (wioska na wschód od Tarnopola), jadę od cioci, która dała nam trochę mąki, bo mama ciężko chora, ojciec już zmarł, a nas kilkoro dzieci... Koń by się uśmiał z takiej bajeczki, ale milicjant się nie śmiał. Dotknął jednak rozłożony na kierownicy worek z „mąką" i machnął ręką. Dodał przy tym: „idy skoro do słabyj maty". Tego dnia wieczorem „złapaliśmy" okazję do Lwowa. P. Wócicki również szczęśliwie dostarczył wszystko na ustalony punkt na Zagrobeli, więc mieliśmy z czym pokazać się wspaniałym ludziom, lwowiakom, mieszkańcom grodu, zwanym drugą stolicą kulturalną na południu Polski, na Podolu, naszych Kresach Wschodnich. Gdyby tak oceniać i rozważać pod którą okupacją było gorzej, skłaniałbym się do stwierdzenia, iż było trudniej przeżyć okupację niemiecką. Rosjanie to przecież Słowianie, sam naród jest dobry. O wiele lepszy niż Ukraińcy. Rosjanie też byli w niewoli nieludzkiego, a piekielnego systemu. Władze sowieckie nie zakazywały prywatnego handlu. Można było być spokojnym, jeśli kto nie zajmował się polityką. Pod okupacją niemiecką był głód. Miasta odczuwały to najbardziej. Po wioskach ściągano wysokie kontyngenty zbóż, ubojnych zwierząt. Za zboże 124 o. Józef Chromik płacili wódką, by naród rozpić. O pracę było trudno, zupełnie przeciwnie jak za sowietów. Porzuciwszy służbę w baudinście musiałem się ukrywać, często zmieniając miejsce pobytu. Gestapo śledziło i deptało po piętach. Do babci przy ul