Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

By wierzyć w moje słowa, wystarczy mi spojrzeć na zegar, by myśleć, wystarczy mi bronić samego siebie, lecz by działać, trzeba mi miast w których iskra tłuszczem chwalb się pasie, a gdzież są ci, którzy to co ja tak jak ja marzyli. Więc żal mi, że nie widzę głów dla których drzwi otworzyłem i że nie widzę rąk w które światy moje złożę i że, i że, że z marzeń moich nie uczynię naszych, ja, ja burmistrz, ja burmistrz marzeń niezamieszkanych. (Raz, 1929) Julian Przyboś Porwany przez przenośnię Brzasku stali nie zgasi spalona krew. Zmierzch i błysk rozbiegany – na równy kołowód! Puściwszy, przetężając, rzemienny nerw, Józef Rąb, tokarz, marzy okoloną głową. Nitowane zapięście, w odręczny wir, palczastymi trybami, w transmisję przenika: tokarz scaloną wolą w koło się wrył. Ale myśl spod toczydła jak pas się wymyka. Walec zwija się pilniej niż pościg rąk, oczu przekłutych światłem nie poostrzyć blachą! Uwagą, wbitą na oś, łożysko trąc, tocząc, człowiek z półkolem w ruchu się zawahał. Złapać w piersi, odetchnąć przenośnią, czuć! Serce, jak tłok wybite z obrotności ramion, stalą, dzwoniącą żądzą, w obręcze wkuć. – Józef Rąb szybko dyszy zasapaną taśmą. Gniew zapala źrenice iskrami cięć. Na migających ostrzach utoczone czoło miota się popędliwie, przecina pęd – Józef Rąb na wskroś widzi błyskającym kołem. Wbrew kołującym wizjom, obłoki płyt wprawna statyka ramion wytrwale roztrąca. Przez mózg Józefa Raba przebija świt, jak rana, którą wzejdzie rozkrwawione słońce. Gryf – w zaciśniętej dłoni, na nożach – wzrok. Z zębów, zwartych w milczeniu, przez chrapliwe płuca popłoch wybiegł na palcach. Bliżej – do korb. Nagły wstrząs jak maszyną tokarzem podrzuca. (Oburącz, 1926) Gmachy Poeta, wykrzyknik ulicy! Masy wpółzatrzymane, z których budowniczy uprowadził ruch: znieruchomiałe piętra. Dachy przerwane w skłonie. Mury wynikłe ściśle. Góry naładowane trudem człowieczym: gmachy. Pomyśleć: Każda cegła spoczywa na wyjętej dłoni. (Sponad, 1930) Światła na stacji Koła zwijają szyny, palacz zamienił jedno ramię na drugie ramię. Maszynista pełną parą sapie, ręce płonące dziesięcioma palcami nasuwa na tłok, czynny, aż wysnuje z nocy sygnał: światło, drogę na promieniu napnie. Pociąg, w kłąb stacji namotany, zgasł, szklane kule zaniosły się światłem, tłum, rozwiany, wybłysnął z przeźroczy! Z rozniesionych ogni ktoś rozjaśnia spojrzeniami nam – nas: Człowieczyna z gazowni podnosi wraz z drągiem oczy (Sponad, 1930) Bez Ziemia wydziera się korzeniami z nagrzanego wnętrza: świat pękającymi drzewami napęczniał! (Tylko raz Maj – chwilą zawiał i minął.) Z mokrej grudy rośnie szeroki wiatr: trawa! (Tylko jeden wonny wyraz: z łez.) I pojąłem moją radość – gdy frunęła, w jaskółczym gnieździe ciała ulepionego z gliny: wyraj! Tylko zapach wyszumiałej wiosny: bez. (W głab las, 1932) Echo Podmuch li tchnął – i odsłonił ciszę w zbożu. Drgnęło od mchu do topolich szypuł... Skupiony jak nabój wyostrzoną dumą z miejskiej ciżby – m się wypruł. Wzruszenie niosę na nożu. – Jakie pole ciałem swoim – ucieleśnić? – Z jaką łąką swoją wolę łączyć? Zacięty, milczący, silny, stuknę o dąb i wywołam sioło. Widnokrąg niesie mnie leśny jak w plecionce z wikliny w koło, rozlega się ziemia naoczna. Ugór – niebem się odął. Słyszę, wzbiera mój gniew hamowany długo. –O: zadyszany za wołami głuchy pastuch wyhukał rozdół... (W głąb las, 1932) Równanie serca Powietrze uduszono sztandarami. Pod wszystkie triumfalne bramy zbuntowani podkładają dynamit! Kim jestem? Wygnańcem ptaków. Stół pod moim piórem wezbrawszy do samych krawędzi przebiera swą miarę, jak czołg, gdy ma ruszyć do ataku. Dom już dziś płonie we mnie jutrzejszym pożarem, serce atakuje mię prędzej. Szrapnel pęka ze słupów latarni: lampy zapalono na ulicach jednocześnie. Dzień mija w zbrojnej pieśni żołnierskiej, rzęzi. Z rudej trawy zjeżyły żebra poległych darń. Żywy idę miastem będącym, a już tylko byłym. Kim jestem? Wygnańcom ptaków. Ogrody – Nów jak cierń wschodzący z gałęzi – Świat beze mnie się spełnia wolny i bezczuły i tylko liści jesiennych opada na głowę laur. ...abym już nigdy nie ucichł