Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Kątem oka zauważyłam, że Carraway wchodzi z kawą. - Carraway - powiedziałam. - Zegar z Sévres znów się zatrzymał. Bardzo mnie to martwi. - Zatrzymał się, proszę pani? Zaraz osobiście się nim zajmę. Być może przydałaby się drobna konserwacja albo czyszczenie... - Wystarczy go nakręcać, Carraway, o czym doskonale wiesz. Nie, nie rób tego w tej chwili. Jestem teraz zajęta z panią Keller. Przyjdź później. - Jak pani sobie życzy. - Carraway wycofał się z miną zrezygnowanego światowca, jak gdyby tęsknił za angielską arystokracją, u której służył przed wojną. Zrobiło mi się wstyd za to małostkowe złośliwe przedstawienie, ale na szczęście Vicky niczego nie zauważyła. Jak zwykle była zajęta wy- łącznie sobą Piłam kawę, z uśmiechem słuchałam jej paplania i próbowałam nie myśleć o tych bajecznych i tak odległych czasach, gdy byłam kimś niezwykłym, Alicją Blaise Foxworth, utalentowaną, szczęśli- wą, niepowtarzalną. Oczywiście nie udało mi się odsunąć od siebie tej myśli. Przeszył mnie nagły ból, ostry jak rzeźnicki nóż. Nienawidziłam siebie za to, że nie zdołałam utrzymać noża w pochwie, a im bardziej się nienawidziłam, tym bardziej ból stawał się nieznośny. - Kochanie, tak mi przykro, że muszę już lecieć - powiedziałam. - Najchętniej plotkowałabym z tobą do wieczora, ale umówiłam się na lunch. Vicky ochoczo zerwała się z krzesła. - Och, naturalnie! I tak miałam zamiar wpaść dosłownie na pięć minut. Bardzo was proszę, przy- jdźcie dzisiaj do nas z tatusiem! Zjemy razem wyjątkowo uroczystą rodzinną kolację! - Dziękuję ci, kochanie, bardzo nam będzie miło. Około siódmej? - Nie mogłam sobie przypom- nieć, co mamy w planach na dzisiejszy wieczór, lecz to sprawdzę później. Pierwszym i najważniej- szym zadaniem było pozbyć się Vicky, zanim pomyśli, że jestem dla niej oziębła albo nieżyczliwa. Od- prowadziłam ją do drzwi wyjściowych i pożegnałam najserdeczniejszym uściskiem, na jaki było mnie stać. - Do widzenia, kochanie... Bardzo ci dziękuję, że wpadłaś. Jestem taka szczęśliwa... i podnieco- na... - głos mi się załamał. - Alicjo... - w głosie Vicky zabrzmiało zdumienie i niedowierzanie. Z ulgą uświadomiłam sobie, że odebrała moje uczucia jako czysto damski sentymentalizm i była nim wzruszona. - Do zobaczenia wieczorem! - Biegłam po schodach i chociaż Vicky wołała coś za mną, nie obejrzałam się. Jakimś cudem wybuchnęłam płaczem dopiero w swoim pokoju, ale im gwałtowniej szlochałam, tym większą czułam dla siebie pogardę, im bardziej zaś sobą gardziłam, tym szybciej pły- nęły łzy. Na gwałt próbowałam odzyskać kontrolę nad sobą, a jedyną moją myślą było, że gdyby kto- kolwiek odgadł, jak straszliwie jestem zazdrosna, na pewno umarłabym ze wstydu. Lecz przecież nikt się nie dowie. Nikt już nawet się do mnie nie zbliżał. Stanowiłam relikt umar- łego świata, tak samo jak zegar z Sevres; relikt, który ktoś od czasu do czasu podziwia, ale nikt go nie dotyka, relikt odgrodzony od świata szklanym kloszem, którego już nikomu nie chce się podnosić. Rozejrzałam się za czymś, czym mogłabym roztrzaskać to szkło, i zobaczyłam telefon przy łóż- ku. Łzy przestały mi płynąć. Z szuflady nocnej szafki wyszarpnęłam książkę telefoniczną i zaczęłam przerzucać kartki w poszukiwaniu litery R. Reischman i sp. Willow Street 15. Wykręciłam numer. Policzki miałam suche i zeskorupiałe - łzy mój makijaż zamieniły w ruinę. - Reischman i spółka, dzień dobry, czym mogę pani służyć? - Chciałabym mówić z panem Reischmanem - zerknęłam do lustra, żeby ocenić rozmiary katas- trofy. Tusz do rzęs zupełnie się rozpuścił. - Dzień dobry, tu biuro pana Reischmana. - Czy zastałam pana Reischmana? - Zaraz sprawdzę, czy jest uchwytny. Kogo mam zapowiedzieć? Zaczęłam się trząść. - Panią Strauss. - Proszę chwileczkę zaczekać, pani Strauss. Usłyszałam pstryknięcie, kiedy sekretarka wcisnęła przełącznik. Nadal drżałam na całym ciele, dziwiąc się w duchu, jak zdobyłam się na taką czelność, żeby przeszkadzać mu w pracy. Musiałam postradać zmysły. Co za potworna pomyłka. Może powinnam się wyłączyć... - Pani Strauss! - odezwał się Jake tym swoim perfekcyjnie zdawkowym tonem. - Jakże mi miło! Czym mogę pani służyć? Ścisnęłam mocniej słuchawkę. Mój głos, niewiarygodnie chłodny i obojętny, powiedział: - Dzień dobry, panie Reischman. Miałam nadzieję, że znajdzie pan chwilę czasu, żeby się ze mną spotkać. - Ależ oczywiście! Kiedy jest pani wolna? - Ja... - nerwy odmówiły mi posłuszeństwa. Zacisnęłam oczy, jak gdybym mogła w ten sposób wymazać własną upiorną desperację. - Mogę odwołać lunch - rzucił Jake. - O! Wobec tego... - Wpół do pierwszej w mieście? - Tak. Dziękuję, przyjdę na pewno. - Odłożyłam słuchawkę. Przez długą chwilę siedziałam ni- czym skamieniała na brzegu łóżka, lecz potem próżność wzięła we mnie górę i szybko poszłam na- prawić szkody, jakie łzy wyrządziły mojej twarzy. 6 Byłam na miejscu trochę wcześniej, bo potrzebny mi był łyk whisky, żeby się uspokoić, zanim przyjdzie Jake. Bałam się, że stracę panowanie nad sobą i urządzę jakąś okropną scenę, po której bę- dzie żałował, że mnie w ogóle zaprosił. Pewnie przyniesie coś do jedzenia na lunch. Będę musiała udawać, że chce mi się jeść, choć może później wróci mi apetyt. Może gdy go zobaczę, poczuję się lepiej