Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Samemu trzeba się dołać! Dorzucił chrustu na węgle, bezmyślnie patrzył, jak ogień jął obejmować drzewo, aż strzelił w górę. Zima tego roku była mroźna, czarne noce iskrzyły się gwiazdami, całą zimę przespał Bolko w grodzie krakowskim jak borsuk. Burczała nań drużyna i rada - tyle że w puszczę pojadą na zwierza. Białki krakały: “Niezdrów ksiądz”. Szeptali mężczyźni: “Chciało mu się królestwa, nynie uszy zwiesił, kwasi się”. Gdybyż wiedzieli: nie samo tylko królestwo majaczyło w dumkach Bolesława - więcej, o wiele więcej... Jakby mu się drzewa przesmykały pod palcami, nad głową obłok okrągły, jasny bardzo. A oto Astryk pojechał na Węgry - i wszystko rozsypuje się w garści na popiół, na pył. - Cóż rada może wiedzieć o rojeniach cesarskich i o dumkach, które paliły się pożarem - a po których jest popiół. Nawet gdy chodził, znać było lekkie przygarbienie pleców. A wieczorem, przy ogniu, gdy grzebał prętem w żarze i bezmyślnie wpatrywał się w płonące węgle, kark mu wyginał się w pałąk. Całkiem zdziadział ksiądz. Burczeli, wzruszali ramionami, krzywili się. Komora księża śmierdziała dymem, a osadzona była jak piekarnia. Nuda żarła księdza. Ciepły wiatr, pachnący już wiosną, wiał nad śniegami. Świat był szary i wilgotny. Ściany grodu stały bure, wrony kręciły się leniwie, spadały na wyłażące spod tającego śniegu śmietniska, grzebały; gdy szedł człek, unosiły się czarną, wrzaskliwą chmurą. Wróble darły uszy rozradowanym wrzaskiem. Kałuże chlupały pod stopami wodą zmieszaną ze śniegiem, zostawały w nich czarne ślady. Bolesław łaził ociężale po ogrodzie, miejsca sobie znaleźć nie mógł. Worki miał pod oczyma. Zalazł do katedry, pokręcił się niecierpliwie, wraz wyszedł. Leniwym krokiem powlókł się do dworu Poppona, wyciągnął rękę do drzwi, zmarszczył się, niby piołun wypił, odwrócił się zniechęcony. Stał chwilę, patrzył bezmyślnie po dziedzińcu. Znów się powlókł - bez celu - stanął przy wieży grodowej. Trzeba wejść, mówił komornikowi grodowemu, że przyjdzie oglądnąć broń, zwłaszcza trzeba sprawdzić, czy cięciwy łuków nie pobutwiały. I strzały. Poczuł, że go mierzi gród, ludzie i składy. Odwrócił się i znów patrzył leniwie na dziedziniec. Doleciał go daleki okrzyk, przekrzywił głowę, słuchał chwilę. Znów mu nuda chodzi po kościach, znów żre go pustka. Białka opatulona chustą, na krzyż zawiązaną na piersi, kusztykn skądsić z kubłem pomyj, ujmuje kubeł za dno i brzeg, chlusta długą smugą na szary śnieg. Och! cały gród jak ten kubeł z pomyjami! Znów gdzieś daleko krzyk. Tupot nóg. Widzicie go, psiego chwosta, miał siedzieć w komorze, rzemienie u pancerza smarować skromem, a lata po grodzie. Niby świeża krew z zapiekłej rany bluznęła złość. Wrzasnął: - Stanko! Stanko okręcił się w mig jak bąk pod biczem, tymże pędem biegł do księdza. W biegu jeszcze sapał: - Ksze... ksze... - Co latasz, jakbyś piórko w tyłek wsunął? - Ksze... kupa jakowaś wali od rzeki. Zdało się - wyprostował się ździebko Bolesław. - Obcy? - Kto ta wie. Widać: zbroje łyskają. Znowu mdła fala zniechęcenia: - Idź, obacz. Naraz wrzask zza załomu: “Stojgniew!”, Bolko zaruchał żuchwami, zrobił kilka kroków ku bramie, już doń leciał Sulisław, spod długich giczdłów pryskał mokry śnieg. - Stojgniew wraca... Stali u bramy, patrzyli. Kupa konnych ciągnęła pod górę, będzie ze trzystu zbrojnych. Bolko opierał się o słup, obrócił głowę do Sulisława, pełne niepokoju zdumienie zadrgało mu w głosie: - Na Boga! Wżdy to ci, co ich dałem Ottonowi, gdy odjeżdżał ode mnie z Gniezdna. Jechali zbitym, niemrawym stadem, widać to od bramy: gęby wychudłe i obrosłe, koniom żebra policzysz, pancerze pordzewiałe. Razem z nimi - lelum! konie dane Astrykowi z Odrzykoniem, świątki Gaudentego, Wdała, obaj woje niemieccy - Konrad z Arnaburg i Unwan z Minden. A Stojgniew?... Bolkowi twarz stężała, stała się twarda i groźna. Dojrzeli księdza w orszaku, lecz nie podegnali koni. Trwoga szła od tej kupy bezładnej, wlokącej się pod górę. Bolko czekał namarszczony, bez ruchu. Za nim już ciżba się zbierała, zrywały się strwożone szepty. Bolko nie drgnął, wciąż stał oparty o słup, czekał. Przypełzli pod bramę, stanęli. Stojgniew był bez hełmu, w ręce trzymał rękojeść ułamanego miecza. Najechał niemal na Bolesława, nie zlazł z konia, podniósł rękę i cisnął pod nogi księcia ułamek miecza. Serca stanęły, dech zamarł. Bolesław wbił w druga przerażone oczy. Wówczas Stojgniew uniósł oba ramiona i zakrzyknął: - Biada! Na zamku Paterno na górze Sorakte, niedaleczko Romy, zmarł z zarazy cesarz rzymski Otto, nie zdobywszy grodu! Na te słowa ci woje, których przed paru laty wysłał Bolko do Italii z cesarzem, jeden po drugim zaczęli ciskać miecze na ziemię. Bolesław nie rzekł słowa, pochylił się, siadł na głazie służącym do przywierania otwartych wrót, by nie trzaskały na wietrze - i zapłakał z żalu po cesarzu i przyjacielu. Cały dzień drzwi komory księżej były zamknięte - Bolko słuchał opowiadania Stojgniewa