Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wpatrywał się w nią uważnie, szukał - jak to sobie powiedział - twarzy swojego grzechu, ale nie, ta była zbyt banalna. Patrząc na nią, wcale nie odnajdywał w sobie tamtego ledwie uchwytnego, drażniącego, gniewnego, podszytego odrobiną erotycznej czułości niepokoju, jakiego doznał w chwili, gdy schylona obok niego dziewczyna w sukience z indyjskiej bawełny pomagała mu zbierać z podłogi rzeczy, które wypadły z brązowej teczki. Podobna? Była nawet trochę podobna. Ale nie, to na pewno nie była tamta. Do godziny trzeciej przejrzał wszystkie teczki. Przez chwilę - było to przy teczce pięćdziesiątej czy sześćdziesiątej - chciał nawet podziękować losowi za to, że - co go wciąż dziwiło - wszystkie twarze na zdjęciach były właściwie nie do odróżnienia. Jakby śmierć starannie wygładziła rysy i zatarła ich wątpliwą odrębność, nadając policzkom i podbródkom nieskazitelną obłość sklepowych manekinów o sztucznych rzęsach i martwych ustach. Uświadomił sobie, że pamięta przede wszystkim gesty tamtej dziewczyny: to, jak palcem zakładała włosy za ucho. Wziął do ręki kolejny formularz bez żadnej nadziei, że trafi na jakiś ślad. Jarzeniowe światło, odbite od aluminiowej ściany, nadawało wszystkim fotografiom medyczny, trupi odcień. Sala z półkolistym sklepieniem, w której siedział teraz, miała w sobie coś z sal w koszarowych szpitalach, gdzie ludzie umierają pośpiesznie, z twarzą nakrytą prześcieradłem, nie zostawiając po sobie ani dobrych, ani złych wspomnień. Sinawa barwa powietrza przygasała pod ścianami rozrzedzonym fioletem. Skrzydła wentylatora obracały się monotonnie, wzburzając smugę papierosowego dymu pod sufitem. Ich ptasie cienie wolno przepływały po stole, to przyciemniając, to rozjaśniając twarze na fotografiach. Siedział do czwartej. Nie znalazł nic. Wciąż te same twarze na zdjęciach, senne obroty wentylatora, sinawe cienie skrzydeł wolno przepływające po blacie metalowego stołu - wszystko to zniechęciło go do dalszych poszukiwań. Chyba że Robert... Parę minut po czwartej poprosił Roberta, by dał mu tamte zdjęcia. Tamte, których nie było w teczkach. - Nie pchaj się w to - powiedział Robert. - Na tamtych zdjęciach nic nie ma. A twarze najczęściej niewyraźne. No i zmienione. Czasem nie do poznania. Niechętnie wyjął z szafy pękatą teczkę przewiązaną sznurkiem. Jeszcze się wahał: - To nie są zdjęcia dla ludzi... Jakub wyciągnął rękę: - Pokaż. Gdy rozwiązał sznurek, czarno-białe zdjęcia wysunęły się spod okładek ze śliskim szelestem, rozsypując się na stole jak talia lakierowanych kart. Każde miało w górnym rogu biały numer. Zdziwił się: myślał, że będą straszniejsze. Oczywiście, były nieprzyjemne, ale nie aż tak bardzo... Brał je ostrożnie w palce, przysuwał do lampy. Jarzeniowe światło odbijało się od lśniącej powierzchni fotograficznego papieru. Młode kobiety wisiały na klamce, na kaloryferze, na kablu, na drucie, na sznurku do bielizny. Lecz choć twarze na wszystkich fotografiach były podobne, naraz poczuł dziwną pewność, że znajdzie ją za chwilę. Na zdjęciu, które wziął do ręki, zastygły ruch wykręconej głowy młodej kobiety w kwiecistej podomce, która z otwartymi ustami wisiała na cienkim pasku, wrzynającym się głęboko w szyję, ten ruch coś do niego mówił, do czegoś apelował, coś podkreślał, co trzeba było - ogarnął go popłoch, bo sprawa wydała mu się nagląca - natychmiast odczytać. Jak niewidomy czyta z ruchu warg. Sztywną ręką wplątaną w fałdy podomki dawała mu jakieś znaki, które policyjny fotograf łowił błyskami flesza i utrwalone na kliszy przekazywał gdzieś dalej, nie wiadomo dokąd. Myśl, że ona mogłaby wyglądać tak jak ta kobieta, wprawiła go w przerażenie. Dotąd myślał o jej śmierci jak o czymś dalekim, abstrakcyjnym. Teraz ujrzał zabite ciało z bliska. To go zraniło najbardziej: że ona mogła zostać tak poniżona przez śmierć. Samo jej zniknięcie ze świata wcale nie było straszne. Iluż to ludzi wokół nas znika bez śladu? Z komendy wyszedł o siódmej. Słońce dotykało już wieży dworca. Długie, postrzępione smugi zorzy, wybiegające zza horyzontu, płonęły wysokim łukiem nad Gradową Górą i dźwigami stoczni. Zrobiło się chłodniej. Zmierzch nadciągał od strony fortów i rosyjskich cmentarzy. Bryza, wiejąca z głębi miasta, unosiła w powietrzu suche liście i kolorowe papierki. Cień Wieży Więziennej przyciemnił mury Złotej Bramy. Szeroką jezdnią Huciska w stronę północnej dzielnicy płynęły długimi falami setki samochodów jak uciekające pod ziemię, spłoszone owady z błyszczącym chitynowym pancerzem. Patrzył z okna tramwaju na jasne niebo nad wieżą kościoła Mariackiego. O zdjęciach, które oglądał na komendzie, prawie nie myślał. Ale te zdjęcia śniły mu się potem przez całą noc. Grał nimi bez końca w jakiegoś obłąkańczego tarota z człowiekiem, który siedział na żelaznym krześle po drugiej stronie metalowego biurka, zamaskowany, z głową owiniętą szmatami i nie chciał odsłonić twarzy. Obudził się przed świtem z uczuciem duszności, chociaż przez całą noc okno było otwarte, powietrze pachniało mokrym igliwiem sosen, a świeża rosa szkliła się na blaszanym parapecie. Rano napił się tylko wody mineralnej z lodówki. Nie mógł nic przełknąć. Janka, smarując miodem chrupkie pieczywo, przypatrywała mu się z ukosa: — Co ci jest? Źle się czujesz? Zatrułeś się czymś? Machnął tylko ręką. Z zamkniętymi oczami położył się na wznak na tapczanie. Ucisk w piersiach. Może gdyby w którejś z tych szarych teczek znalazł zdjęcie tamtej dziewczyny, odczułby ulgę. Znałby jej los i mógłby się jakoś do tego losu odnieść. Nie wiedział, co robić dalej. Starał się sobie przypomnieć, co było na tamtych fotografiach. Z pamięci znów wynurzyły się twarze martwych kobiet. Wszystkie były dziwnie zmienione, właściwie pozbawione rysów, jakby w brutalnych operacjach plastycznych jakiś szalony Hans Bellmer pozaszywał im nylonową nicią usta i powieki. Nazajutrz dzień był pochmurny. Słońce, żółtawe, zamglone, przysłonięte brudnymi obłokami, wspięło się szybko nad wieżę Ratusza, oświetlając Gradową Górę. Nad wieżą dwórca krążyło stado ptaków. Ceglana fasada cesarskiego gmachu, poczerniała od kurzu i sadzy, w mętnym świetle dnia wyglądała jak granitowa płyta z wykutymi w kamieniu napisami, ustawiona pionowo nad ulicą. Każde okno ciemniało w ścianie jak pusta, wydrążona litera