Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Zaraz. - Poprawiła torebkę na ramieniu. Wydawało się, że jej złośliwość rozpłynęła się bez śladu. Wodziła wzrokiem od Dasha do Honey. Pokręciła głową. - Znowu wszystko spieprzysz, prawda, Randy? - Nie wiem, o co ci chodzi. - Ilekroć w twoim życiu pojawia się coś na kształt stabilizacji, ilekroć zaczynasz stawać na nogi, robisz wszystko, żeby to popsuć. Tak było, odkąd cię znam. Ledwie coś ci się układa, starasz się to zniszczyć. - Oszalałaś. - Nie rób tego, Randy - poprosiła cicho. - Tym razem tego nie rób. Zapadła cisza. Dash był zły, Wanda smutna. Poklepała go po ramieniu i wyszła. Honey odprowadziła ją wzrokiem do drzwi, zanim zapytała. - O co jej chodziło? - Nieważne. - Dash? Westchnął i podszedł do okna. - Chyba wie, że chcę się z tobą ożenić. Honey z trudem przełknęła ślinę. - Ożenić się ze mną? - Ubieraj się - burknął oschle. - Musimy zdążyć na samolot. Nie chciał mówić o małżeństwie ani podczas lotu, ani w Los Angeles. W końcu przestała pytać. Gdy wracali na autostradę z lotniska, obrzucał 173 innych kierowców stekiem przekleństw, zajeżdżał im drogę. Ale nawet to nie zdołało zagłuszyć anielskiego chóru w jej głowie. Dash powiedział, że się z nią ożeni. Zaklął szpetnie i wcisnął się między dwa samochody. Nagle zorientowała się, że jadą w kierunku Pasadeny, a nie na ranczo. Odwozi ją do domu. Może więc nie mówił poważnie? Nie będzie żadnego ślubu, a on teraz gorączkowo szuka słów, by ją o tym zawiadomić? - Założy się, że nie zabrałaś nawet jednej pary dżinsów. Powiedział to z takim wyrzutem, że musiała się bronić. - Przecież jechaliśmy na ślub. - Zawsze masz na wszystko odpowiedź, co? Już otwierała usta, ale Dash nie dopuścił jej do słowa. - Zrobimy tak: pojedziemy do Baja, pobierzemy się tam i zostaniemy na kilka dni. Mamy tydzień do rozpoczęcia zdjęć, więc wykorzystajmy go najlepiej, jak się da. Anielski chór zaintonował triumfalne „Alleluja". - Mówiłeś poważnie? - zapytała bez tchu. - Naprawdę się pobierzemy? - A co proponujesz? Chciałaś mieć ze mną romans? A może mielibyśmy razem zamieszkać? - Mówił to z takim obrzydzeniem, jakby wypowiadał wyjątkowo wulgarne przekleństwo. - Przecież wszyscy tak robią - zaczęła z wahaniem, starając się zrozumieć jego nastrój. Popatrzył na nią z niesmakiem. - Więc tak nisko się cenisz? Powiem ci jedno, mała. Parę razy zdarzyło mi się nisko upaść, ale nigdy na tyle, bym nie poślubił kobiety, którą kocham. Kochają! Ta świadomość wprawiła Honey w szampański humor. Nie dba o jego ponurą minę, nie dba w ogóle o nic. Powiedział, że ją kocha, że się pobiorą! Najchętniej rzuciłaby mu się na szyję, ale było w nim coś zimnego, co studziło jej zapał. Odezwał się dopiero pod jej domem. - Daję ci dziesięć minut. Wyrzuć z walizki wszystkie strojne szmatki i zapakuj tylko dżinsy i porządne buty. Przenocujemy na ranczu, wyruszymy o świcie. Nocą jest zimno, więc weź ciepłą bieliznę. I akt urodzenia. Akt urodzenia! Więc naprawdę to zrobią! Z okrzykiem radości uściskała go serdecznie i pobiegła do domu. Chyba nikt z rodziny nie zauważył jej nieobecności. Spakowała się błyskawicznie i powiedziała Chantal, że wyjeżdża na kilka dni. Kuzynka o nic nie pytała, a Honey nie zagłębiała się w szczegóły. Nadal nie mogła uwierzyć, że Dash naprawdę chce się z nią ożenić, i nie chciała zapeszyć, opowiadając o tym przed faktem. 174 Gdy wróciła, Dash niecierpliwie bębnił palcami o kierownicę. - Nie musiałeś tu siedzieć - zauważyła. - Czemu nie wszedłeś do domu? - Do tej bandy ludożerców? Uznała, że nie jest to najlepsza chwila na korygowanie jego opinii o jej rodzinie, ale nie mogła równie łatwo uporać się z czymś, co powiedział wcześniej. Gdy zjeżdżali na autostradę, oznajmiła: - Powiedziałeś, że zawsze żeniłeś się z kobietami, które kochałeś. Nie chcę, żebyś mnie kochał tak samo jak inne. Chcę... chcę, żebyś mnie kochał na zawsze. Nie odrywał wzroku od szosy. - To dowodzi, jak mało o mnie wiesz. Rozdział osiemnasty Pobrali się następnego popołudnia w Mexicali, po drugiej stronie granicy. Ceremonia odbyła się w urzędzie; Honey nie do końca wiedziała, w jakim: wszystkie napisy były po hiszpańsku, a Dash nadal nie był zbyt rozmowny. Oboje mieli na sobie dżinsy. Panna młoda w dłoni bukiet kupiony od ulicznego handlarza. Obrączki były proste i skromne, kupione u pobliskiego jubilera. Urzędnik, który udzielił im ślubu, miał złoty ząb i śmierdział czosnkiem. Gdy ceremonia się zakończyła, Dash porwał akt ślubu, złapał Haney za rękę i wyciągnął na dwór. Nawet jej nie pocałował. Ciepłe popołudniowe powietrze przesycał odór sztucznych nawozów, ale Honey wdychała go z rozkoszą. Jest panią Dashową Coogan. Honey Jane Moon Coogan. W końcu do kogoś należy. Dash zaprowadził ją do dżipa. Pamiętała, jak kiedyś opowiadał, że samochód został specjalnie przystosowany dojazdy w trudnym terenie. Pojechali na zachód autostradą numer dwa