Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Horda maszerowała w górę koryta, gdzie spadła na nią fala pędząca jeszcze szybciej po nachylonym terenie. W ten sposób podzieliła los armii Llorów, której szczątki widzieli po drodze. Obraz ten był tak wyraźny, że gdy zbliżyli się do rozwidlenia, Kana zwolnił kroku, by nie zobaczyć smutnych śladów tragedii. Okrzyk Soonga skłonił go jednak do przyspieszenia. Jeden z lekkich wózków wkleszczył się w skały tuż pod nimi. Bogate niebezpiecznie wychylił się poza krawędź urwiska, aby lepiej mu się przyjrzeć. Kiedy wpatrywali się w zmiażdżony kształt niweczący cichą nadzieję, dziki wrzask zwrócił ich spojrzenia ku grupie wędrującej drugim brzegiem. Tamci w podnieceniu wymachiwali ramionami, wskazując na coś za swymi plecami, gdzie było drugie koryto. Bogate natychmiast się wyprostował, widać było, że wróciły mu siły. - Może niektórym się udało! Dwóch zwiadowców na drugim brzegu gdzieś zniknęło, lecz trzeci nie przestawał wymachiwać. - Pozostaje jeszcze problem przejścia na drugą stronę - zauważył Larsen. - Nie możemy przepłynąć tej... - Przecież przeszliśmy przez tamtą rzekę, prawda? - przerwał mu gwałtownie Soong. - Co raz się udało, musi udać się i drugi raz. Czuli, że teraz mogą wszystko! Fakt, że część hordy przeżyła, dostarczył im bodźca do nowych poszukiwań. Zeszli na brzeg rzeki, gdzie Bogate zanurzył w wodzie kolbę strzelby, chcąc zbadać siłę prądu. Woda niemal wyrwała mu broń z ręki. Na drugim brzegu pojawiła się grupka mężczyzn. Hansu był wśród nich. Nieśli zwoje lin i rozdzielili się na dwa zespoły: jeden ustawił się dokładnie naprzeciw grupy Bogate'a, drugi, z dowódcą, ruszył w górę rzeki rozwijając linę. W tym miejscu luka, przez którą woda przedostawała się do szerszego koryta, była najwęższa na całej trasie od wodospadu. Ludzie Hansu przywiązali koniec liny do nieforemnego pakunku i rzucili go w nurt. Soong i Bogate ze strzelbami w rękach wyciągnęli się na brzuchach na brzegu. Pakunek śmignął porwany przez prąd. Strzelby poleciały do wody, by go złapać. Przez ułamek sekundy wydawało się, że zdoła im umknąć, wreszcie całej czwórce udało się go pochwycić i końcówka liny znalazła się w ich rękach, łącząc ich z grupą na drugim brzegu. Przedarcie się przez tych kilka stóp rwącej wody wymagało koszmarnego wysiłku. Kana został rzucony o na wpół zanurzony głaz z siłą, która niemal pozbawiła go przytomności. Czyjeś ręce wyciągnęły go na ląd. Wykaszliwując z płuc mętną wodę leżał na spłachetku żwiru, dopóki nie postawiono go na nogi. Dalsza wędrówka do sąsiedniej doliny była jedynie mechanicznym wykonywaniem rozkazów. Musieli go prowadzić. Pełna świadomość wróciła mu dopiero, kiedy zauważył, że leży na plecach z plecakiem pod głową, a Mic i Rey ściągają z niego przemoczoną odzież i nacierają go kocem. Mic wyrzekał: - Coście tam zrobili na górze? Wysadziliście tamę, czy co? - Chyba uruchomiliśmy pułapkę. - Kana wykaszlał te słowa nad kubkiem z gorącym napojem, który Rey wcisnął mu w dłonie. Niedaleko płonęło ognisko i przemarzniętemu Kanie jego blask i ciepło wydawało się najwymyślniejszym luksusem. - No cóż, jednego złapaliśmy. Kana spojrzał we wskazanym przez Mica kierunku. Po drugiej stronie ogniska dostrzegł przycupniętą postać, która nie była ani Llorem, ani Ziemianinem. Nie wyższe niż na cztery stopy stworzenie było całkowicie pokryte gęstym siwobiałym futrem. Biodra miał przewiązane krótką przepaską ze skóry ttsora, na szyi rzemienny naszyjnik z pazurami jakichś kotów. Jeszcze bardziej bez wyrazu niż mniej futrzaści Llorowie, więzień wpatrywał się w płomienie i nie zwracał najmniejszej uwagi na otoczenie. - Cos? - Tak sądzimy. Złapaliśmy go przy ognisku sygnalizacyjnym dwie noce temu. Jednak nie udało się nic z niego wyciągnąć. Nie reaguje na język handlarzy. Hansu zna język Llorów, ale też nie dostał żadnej odpowiedzi. Ciągniemy go ze sobą. Jak tylko stajemy, on siada i nawet nie chce jeść. Mic wydobył z plecaka trochę zapasowej odzieży, Rey dodał resztę. Kana z wdzięcznością włożył suche rzeczy. Jego własne suszyły się przy ognisku. - Dobrze, że nasze ostrzeżenie dotarło na czas. Mic nie patrzył mu w oczy. - Strumień porwał pięciu ludzi; wóz zaczepił o skały, a oni starali się go uwolnić. Trzech straciliśmy przy przejściu przez pierwszą rzekę, no i paru, kiedy futrzaki nas dopadły. - Llorowie szli za wami? - Przez część trasy. Zniknęli, kiedy przeszliśmy tę dolinę ze szkieletami. Myślę, że dało im to do myślenia, na co mogą liczyć. Tak czy siak wiedzą, dokąd zmierzamy i nie możemy już wrócić, chyba że będziemy chcieli się bić z całym ich narodem. Rebelianci są teraz wzorowymi rojalistami i aż rwą się do walki z tymi wstrętnymi najeźdźcami z Ziemi. - W jego głosie pobrzmiewała nutka goryczy. - A jak to wygląda tam z przodu? - dopytywał się Rey. Kana opisał im pokrótce, co widział