Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Dwa kroki przed wrakiem zatrzymał się i targnął wstecz. Andrew dołączył do niego i również odwrócił wzrok. Nie było przyjemnie patrzeć na ten krwawy strzęp we wnętrzu pokiereszowanej karoserii - to, co pozostało z beztroskiego długowłosego młodzieńca. - Potworność - wymamrotał Robert zbielałymi wargami. Andrew pociągnął go za sobą. - Chodź, jemu i tak już nic nie pomoże. Przepchnęli się przez narosły w kilka sekund wieniec ludzi i wrócili do samochodu. Robert skłonił się i oparł głowę na kierownicy, najwidoczniej nie mogąc wrócić do siebie. - Ty wiedziałeś, że on zginie - niemal załkał. - Przecież dlatego tu jesteśmy - odparł Andrew. - A ty nie chciałeś uwierzyć, że to nie może być zbieg okoliczności. - Wiedziałeś, że on zginie - powtórzył Robert. - Wiedziałeś... I traktowałeś to tak spokojnie. - A co miałem robić? Rozpaczać nad jego losem? Nie on jeden. Na świecie co jedną trzecią sekundy ktoś umiera. A w ten sposób mamy potwierdzenie naszego odkrycia - Andrew umilkł, wsłuchując się w narastający dźwięk syreny karetki i wozów policyjnych. - Ale jak to możliwe? - nie ustępował Robert. - Jak można w ogóle przewidzieć taka śmierć? Zginął zupełnie przypadkowo. Mógł jechać tędy o parę sekund wcześniej lub później, mógł zmieścić się między ciężarówką a słupem, mógł jechać inną trasą. Więc - jak?! Andrew cicho westchnął i pokiwał głową. - Na to pytanie nie potrafię ci jeszcze odpowiedzieć. Wiem tylko, że czeka nas dużo, dużo pracy. ...Nie, to nie rak. W ogóle żadna choroba. Nic z tych rzeczy, o których myślisz. Jeśli chcesz, możesz to nazwać przeznaczeniem. Rytmiczny łoskot, buchający z czterech osiemdziesięciowatowych kolumn umieszczonych na podpórkach w rogach wielkiej sali był niemal nie do zniesienia. Andrew uświadomił sobie nagle, że się starzeje - jeszcze nie tak dawno ów hałas, panujący na wszystkich dyskotekach, nie tylko nie robił na nim wrażenia, ale wręcz sprawiał mu przyjemność. Torował sobie drogę poprzez chwiejący się i podrygujący na wszelkie możliwe sposoby tłum. Pomimo ostrożności i uwagi zdążył parę razy zarobić łokciem pod żebro, nim przedarł się do ustawionych wzdłuż jednej ze ścian stolików. - Nie spieszyłeś się zbytnio - powitał go z nutą pretensji w głosie Robert, gdy nareszcie usiadł przy stoliku. - Wóz mi nawalił - usprawiedliwił się Andrew. - Musiałem łapać taksówkę. - Psiakrew, akurat teraz ci nawalił?! - Uspokój się, przecież to nie jego wina - zareagował Barry Thobias. Zwrócił się do Andrewa: - Ona jest tutaj. Nazywa się Kathleen Grey, pokażę ci ją, jak przestanie tańczyć. Niestety, nie jest sama. - Z mężczyzną? - spytał Andrew, a po potakującym ruchu głowy Barry’ego dodał: - Co w tym dziwnego? - Nic dziwnego, oczywiście. Trudno było się czego innego spodziewać. Niemniej to nam skomplikuje sprawę. - Wiesz, Andrew - wtrącił Robert - Barry strasznie boleje, że nie może sam jej poderwać. Z tą nadzieją przecież tutaj szedł. Barry zignorował zgryźliwość w słowach Roberta. - Rzecz jasna, to by znacznie wszystko uprościło, gdybyśmy mogli zawrzeć z nią znajomość - rzekł. - A tak będzie trzeba wymyślić inny sposób. - I dodał tonem wyjaśnienia na użytek nie rozumiejącego nic z tej rozmowy Andrewa: - Postanowiliśmy z Robertem, że spróbujemy ją ocalić. Dość już mamy biernych obserwacji. Tym razem Andrew był naprawdę zaskoczony. - Ocalić? - powtórzył. - Jak to sobie wyobrażacie? - Po prostu. Postaramy się odizolować ją od jakichkolwiek niebezpieczeństw. - Nie sądzę, byś znalazł takie miejsce na Ziemi, gdzie człowiek byłby wolny od niebezpieczeństwa. Ale nie o to mi chodziło. W jaki sposób chcesz oszukać matematykę”. - Matematykę! - parsknął Robert. W jego ustach to słowo zabrzmiało niemal jak obelga. - Cholerny z ciebie matematyk, prawda, Andrew? Tylko obserwować z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami, jak giną ludzie. Śmierć to dla ciebie jedynie wielkość w równaniu. - Wiesz dobrze, że tak nie jest, Robert - odparł Andrew poirytowany. - Mnie też obchodzi życie ludzkie. Ale co można zrobić? - Akurat, obchodzi! Przecież byłem z tobą nieraz i widziałem, jak się zachowywałeś. Jakbyś to wszystko obserwował w kinie. A Lew i Dick wcale nie są lepsi od ciebie.” - Daj spokój, Robert - Barry łagodnie położył mu dłoń na ramieniu, w odpowiedzi na co ten tylko podniósł głos. - Mamy kolejne równanie do rozwiązania, nieprawda? Popatrzmy, jak ginie istota ludzka po to, żeby lewa strona równania ślicznie zgodziła się z prawą! - Przestań! - krzyknął wyprowadzony z równowagi Andrew. - Nie zamierzam dłużej słuchać tych insynuacji! Barry chwycił go za rękę i posłał mu krótkie, uspokajające spojrzenie. Potem zwrócił się do Roberta: - Daj z tym spokój. Przecież żadnemu z nas nie zależy na niczyjej śmierci. Wszyscy chcielibyśmy uratować jej życie - wskazał głową ku rozpląsanemu tłumowi - o ile tylko jest to możliwe