Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Jednak 8 września owi ojcowsko nastawieni dowódcy - podpułkownik Kolesnikow, major Sziriajew, major Artemiew, porucznik Kadiew, porucznik Korostylew, porucznik Kobiec i podporucznik Piekow - postanowili przeprowa- dzić śledztwo, które wykraczało poza zakres ich uprawnień. Kiedy mianowicie żołnierze zgromadzili się na placu ćwiczeń, poinformowano ich, że odbędzie się dochodzenie w sprawie kradzieży desantowego pojazdu rozpoznania bojowego, który zniknął z poligonu w porze nocnej. Żołnierze utrzymywali potem, że nikt de facto pojazdu nie ukradł. Stał on na swoim zwykłym miejscu, na dywizyjnym parkingu dla pojazdów. Oficerom zrobiło się po prostu nudno. Zapijali się całymi dniami, zapewne źle się w końcu poczuli, toteż postanowili rozerwać się nieco, znęcając się nad podwładnymi. Nie był to w żadnym razie pierwszy raz, kiedy tego typu rzecz zdarzyła się na kamyszyńskim poligonie, który nie cieszy się dobrą sławą. Po ogłoszeniu śledztwa zaprowadzono pierwszą partię żołnierzy do oficerskiego namiotu: byli to sierżanci Kutuzow i Krutow, szeregowi Gienierałow, Gurskij i Gricenko. Pozostałym rozkazano czekać na zewnątrz. Ci wkrótce usłyszeli krzyki i jęki kolegów. Oficerowie ich bili. Potem pierwszą partię wyrzucono z namiotu. Powiedzieli towarzyszom, że oficerowie obili im pośladki i grzbiety trzonkami jakichś ostrych narzędzi, a także kopali w brzuch i żebra. Zresztą opis nie był konieczny. Oznaki bicia były wyraźnie widoczne na ciałach żołnierzy. Oficerowie ogłosili, że teraz zrobią sobie przerwę. Mianowicie podpułkownik, dwóch majorów, trzech poruczników i jeden podporucznik udadzą się na obiad, przy czym poinformowali oni pozostałych żołnierzy, że ten, kto nie przyzna się dobrowolnie do kradzieży pojazdy, zostanie zbity dokładnie w ten sam sposób, jak ci, co teraz leżą na trawie przed namiotem. Ogłosiwszy, co trzeba, oficerowie oddalili się i poszli na swoją zupę. A żołnierze? Poszli sobie. Zbuntowali się, bo woleli nie czekać jak barany na rzeź. Zostawili tych, którzy pełnili służ- 28 bę wartowniczą, bo oddalenie się ze stanowiska traktowane jest jak wykroczenie podlegające sankcji karnej, kończące się oddaniem delikwenta pod sąd polowy i wysłaniem go do batalionu karnego; zostawili też Kutuzowa, Kratowa, Gienierało-wa i Gricenkę, którzy nie mogli chodzić o własnych siłach. Uformowawszy kolumnę, żołnierze wymaszerowali z placu ćwiczebnego w kierunku Wołgogradu, aby tam uzyskać pomoc. Prudboj dzieli od Wołgogradu spory kawałek drogi, niemal 180 kilometrów. Pięćdziesięciu czterech naszych żołnierzy przebyło ten dystans w sposób uporządkowany, nie próbując się ukrywać, idąc brzegiem ruchliwej trasy szybkiego ruchu, którą poruszali się tam i z powrotem oficerowie 20. dywizji. Nie zatrzymał się przy nich ani jeden pojazd. Nikomu nie przyszło do głowy zapytać, dokąd to zmierzają żołnierze bez swojego oficera, co jest przecież naruszeniem regulaminu wojskowego. Tak więc maszerowali ci żołnierze, aż nastał zmrok. Ułożyli się do snu na zalesionym skrawku ziemi przy drodze. Nikt się nie pojawił, aby ich odszukać, chociaż gdy podpułkownik, dwóch majorów, trzech poruczników i jeden podporucznik wyłonili się z kantyny po spożyciu posiłku, odkryli znaczące osłabienie stanu liczebnego plutonu nr 2. Tym samym na dobrą sprawę nie mieli teraz komu wydawać rozkazów. Oficerowie poszli zatem spać, nie mając pojęcia, gdzie mogą się znajdować żołnierze, za których - z mocy prawa - byli osobiście odpowiedzialni, lecz zarazem dobrze wiedząc, że w Rosji nigdy nie karze się oficera za coś, co się przydarzyło szeregowcowi. Wczesnym rankiem 9 września pięćdziesięciu czterech żołnierzy wyprawiło się w dalszą drogę poboczem szosy. I zno-wuż oficerowie armii beztrosko ich mijali. Ten oddział wojska, mający duże poczucie godności własnej, maszerował tak przez półtora dnia. Za tymi żołnierzami ja- koś nie tęsknił nikt z 20. dywizji. Wieczorem dnia 9 września oddział wkroczył w całkiem jawny sposób do Wołgogradu. Co prawda obserwowała ich milicja, ale tutaj też nikt się nimi bliżej nie zainteresował. Żołnierze pomaszerowali do centrum miasta. - Było około szóstej wieczór, szykowałyśmy się do wyjścia do domu, gdy nagle zadzwonił telefon: „Czy tu jest jeszcze czynne? Możemy z wami pomówić?" - opowiada mi Tatiana Zozulenko, dyrektor organizacji praw matek obwodu wołgo-gradzkiego. - Odpowiedziałam: „Prosimy do środka." Oczywiście nie sposób było przewidzieć, co się będzie działo dalej. Czterech młodych szeregowców weszło do naszego pokoiku i powiedziało, że jest ich tutaj w sumie pięćdziesięciu czterech. Spytałam, gdzie są pozostali, a chłopcy sprowadzili mnie do małej sutereny w naszym budynku. Cała reszta tam właśnie stała. Pracuję w tej organizacji jedenaście lat, ale nigdy jeszcze nie widziałam niczego podobnego. Pierwsza rzecz, o jaką się zaczęłam martwić, to gdzie ich wszystkich umieścimy. Był już wieczór. Spytałyśmy ich, czy coś jedli. „Nie" - odpowiedzieli. „Od wczoraj nic". Członkinie naszej organizacji pobiegły kupić tyle chleba i mleka, ile tylko mogły. Chłopcy rzucili się na jedzenie jak wygłodniałe psy, no, ale do takich rzeczy to jesteśmy przyzwyczajeni. Żołnierze są fatalnie odżywiani w swoich jednostkach; są chronicznie niedożywieni. Więc kiedy tamci już zjedli, spytałam: „Ale jakiego spodziewacie się efektu swojej akcji?" Odpowiedzieli: „Chcemy, aby ukarano oficerów, którzy biją żołnierzy." Zdecydowałyśmy, że przenocujemy ich w naszym biurze, wszystkich razem na podłodze, co i nam da czas do „przespania się" z tym problemem. Postanowiłyśmy, że pierwsze, co zrobimy nazajutrz rano, to pójdziemy do biura prokuratora garnizonowego. Zamknęłam drzwi na klucz i poszłam do domu. Mieszkam w pobliżu, więc pomyślałam, że mogłabym się szybko zjawić, w razie gdybym była potrzebna. O jedenastej tego wieczoru zadzwoniłam do nich, ale nikt nie odpowiadał