Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wyglądało to tak, jak gdyby ci biedacy dali się bez reszty zaskoczyć wrogowi. Jakiż to mógł być wróg, który zaatakował ten budynek bez ostrzeżenia i tak zaskoczył jego mieszkańców, że nawet nie zdążyli sięgnąć po broń? Przynajmniej pięćdziesięciu uzbrojonych mężczyzn zginęło tutaj. Gdyby tylko zmarli potrafili mówić, może wówczas zdołałby uzyskać odpowiedź na zagadkę, na którą się tu natknął. Jobecowi nie udało się rozpoznać żadnego z herbów widniejących na tarczach i hełmach — nigdy takich nie widział ani nawet nie słyszał o nich w legendach i podaniach. Zatem ci ludzie musieli należeć do Starej Rasy! W czasie przeszukiwania sali natknął się na miecz częściowo ukryty pod jednym ze stołów, pokryty grubymi warstwami kurzu. Miecz był krótszy i o wiele lżejszy od tych, których używali Sulkarczycy; klingę miał wykutą z jakiegoś nieznanego, niebieskawego metalu, a rękojeść zdawała się wykonana z pojedynczego kawałka drogocennego czerwonego kamienia, gładko wypolerowanego. Choć pochwa dawno temu zbutwiała i rozpadła się, sam miecz nie nosił żadnych śladów upływu czasu. W przyćmionym świetle sali rękojeść i klinga zdawały się płonąć żywym ogniem. Doprawdy, wspaniała broń dla kapitana Sulkaru! Ująwszy mocno rękojeść, Jobec skłonił się przed leżącym obok szkieletem i uniósł miecz, jakby salutował. — Dzięki ci, szlachetny panie, za tak wspaniałą broń. Możesz spoczywać w spokoju pewien, że zostanie użyta wyłącznie w godnej sprawie. — Teraz, kiedy miał już wodę i broń, pozostawała tylko sprawa jedzenia. Lecz z rozwiązaniem tego problemu musiał poczekać do rana. W głębi sali Jobec odkrył drewnianą drabinę, wciąż krzepką, która zaprowadziła go na małe, otwarte poddasze. Możliwe, że kiedyś było wykorzystywane jako magazyn na prowiant, lecz teraz równie dobrze mogło stać się miejscem odpoczynku. Wcale nie uśmiechała mu się myśl o spędzeniu nocy na dole wśród zmarłych. Usiadł wsparty plecami o ścianę i przyglądał się, jak cienie w sali na dole robią się coraz dłuższe i ciemniejsze. Raczej jakiś wewnętrzny głos, niż jakikolwiek rzeczywisty dźwięk był tym, co obudziło Jobeca z głębokiego snu. Nie poruszywszy nawet palcem, nasłuchiwał uważnie, czekając aż oczy przyzwyczają się do otaczającej go ciemności. Jego okolona brodą twarz spłynęła potem, a serce zaczęło bić szybciej. Z jakiego powodu? Ze strachu? Tak, to był strach. Powietrze wokół niego przesycone było strachem. Wytężywszy wzrok, nie dostrzegł w ciemności niczego niepokojącego. Czy aby na pewno? Nie było to nic określonego, lecz czyż cienie nie zdawały się poruszać i gęstnieć? Nie, nie cienie — cień! Właśnie wpełzł do sali na dole, rozpościerając się coraz szerzej w i miarę jak się poruszał. Nie był to cień człowieka ani drapieżnego zwierzęcia, ani, jeśli już o to chodzi, jakiejkolwiek żywej istoty, jaką znał Jobec. Już bardziej przypominał mgłę, lecz taką, która zasnuwała za sobą wszystko, gdy tak poruszała się wolno wśród zmarłych. Strach, ponowne ostrzeżenie, tym razem tak dobitne, jakby ktoś krzyknął. Jobec mocno zacisnął dłoń na rękojeści miecza, aż zbielały mu knykcie. Stawić czoło wojownikowi w bitwie to jedno, ale coś takiego… — Nie zdołasz tego pokonać, dzielny wojowniku! Słyszał te słowa wyraźnie, lecz nie za pośrednictwem uszu, tylko w swym umyśle. Zaskoczony rozejrzał się, ale nikogo nie zobaczył. Potem, tuż przed nim, fragment poddasza wyraźnie pojaśniał, wewnątrz tego światła coś się pojawiło, zaczęło przybierać coraz wyraźniejszy kształt. Cokolwiek wydobywało się z tej poświaty, nie stanowiło dla niego zagrożenia, tego był pewien, choć nie miał pojęcia skąd bierze tę pewność. — Nie musisz się mnie bać, wojowniku. — I tym razem słowa zatańczyły w jego głowie. Stała przed nim kobieta drobnej budowy i o długich włosach barwy pajęczyny, spływających luźno na ramiona. Miała na sobie luźną tunikę, mieniącą się srebrem i błękitem, która ciasno przylegała do ciała, odsłaniając ramiona i nogi. Z delikatnie rzeźbionej szyi zwisał sznur błękitnych kamieni; na przegubach rąk miała bransolety z takich samych błękitnych klejnotów. Skośne oczy w szczupłej twarzy z zaostrzonym podbródkiem zdawały się lśnić w ciemności jak oczy kota. — Kim jesteś? — zapytał wolno Jobec, formułując te słowa w myślach. — Nie jestem z twojego świata, Jobecu Stardith — usłyszał w odpowiedzi. — Znasz moje imię? — zdziwił się. — Tak, jak również wiem inne rzeczy, które mogę odczytać w twoich myślach. — Zatem wiesz o mnie wiele, droga pani, ja zaś o tobie nic, chyba że będziesz tak dobra i wyjawisz mi swoje imię. — Niegdyś zwano mnie Salith. — Niegdyś? — Dawno, bardzo dawno temu. — Nie rozumiem… — zaprotestował Jobec, potrząsając wolno jasnowłosą głową. —… Widzę cię — jesteś teraz tutaj. — Tylko jako zjawa, zapewniam cię. — Lecz, jeśli to prawda, po co się tu zjawiłaś? — Żeby ostrzec odważnego człowieka. — Ostrzec? — zapytał, unosząc brwi