Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Obłapiać każdy potrafi, 42 żłopać każdy potrafi, miłować - rzadko który. - Znów się zasępił, zalał ich przecież potokiem słów. Czy trafiły? Ramiona wyrzucił do przodu, jakby pragnął ogarnąć tłum, który z namaszczeniem i w ogromnej ciszy przysłuchiwał się płomiennym słowom. Skupienie rysowało się na twarzach. - Niech każdy w głębi rozważy, niech dotknie swojego krzyża, jak chrzcielnicy dotyka, jak niegodny dotyka ran Chrystusa, kiedy o krzyżu rozmyśla, a krzyż dźwigamy wszyscy. Ale czy który z was myśli? Krzyż upokorzenia dźwigamy codziennie, krzyż biedy dnia powszedniego, krzyż zawieruchy, barbarzyńskiego zniewolenia. Tyle nieszczęść na nas nagle runęło. Krzyża - rozłożył dramatycznie ramiona - niech każdy dotknie, to zrozumie, że go przybywa, że nieszczęścia za nami jak czarne kruki. Nawała bolszewicka do wzeszłe-go roku - wszyscy dobrze pamiętali lato czterdziestego pierwszego, kiedy bolszewicy uciekali przed Niemcami - a i teraz nie lepiej. - Więcej ksiądz nie mógł powiedzieć głośno. - Musimy się tułać niczym Jan bez Ziemi. Czarne kruki, czarne krzyże, cienie zmarłych. Musimy się trzymać, inaczej przekleństwo na nasz dom. Przez barwne witraże kaplicy sączyły się dróżki do nieba. Wnętrze wydawało się przedsionkiem raju. Na dróżkach kłębił się kurz, podróżowały nimi zastępy owadów: efemerydy, ćmy, których wieczność trwa czasem od rana do wieczora, potem usychają i przemieniają się w kurz. Pachniało kadzidłem i żywicą, zleżałym suknem i zbutwiałymi starymi księgami. Przez zakrystię 43 przemykały białe cienie ministrantów. Wąsaty organista Łopato zawzięcie kalikował, by wydobyć z piszczałek najdelikatniejsze tony. Piszczałki prześcigały się w zharmonizowanych trelach. W równych szeregach przed konfesjonałem siedzieli starsi mężczyźni w samodziałowych kapotach i w wytartych jermiakach, także kobiety okutane kolorowymi chustami. Zastygli, poważni, skupieni na żarliwej modlitwie. - Krzyż nikogo nie ominie - ciągnął kapłan - ślepy, który tego nie dostrzega, głuchy, który nie słyszy. Szubrawiec i przyzwoity, nikt Stwórcy nie oszuka, bo każdy śmiertelny. Młodzi, oni bluźnierczo wierzą w swoją nieśmiertelną gwiazdę, ale i ich dosięgnie gniew Boży. Zgasną, nim się zorientują, że wydorośleli. Marność nad marnościami i wszystko marność, tak mówił Eklezjasta. Młodość to herezja, bezbożność, a chwała wieczna dla Stwórcy na wysokościach. Tej żywej Biblii zapisanej w naturze przyglądajcie się, kiedy pług rozdziela ziemię niczym żywe ciało, brona czesze skiby niczym grzebień, układa zboże w zagony, deszcz poi ziemię, nabrzmiewa ziarno. Życie ziemi, roślin, zwierząt i ludzi przemija. Jeśli choć trochę rozjaśniłem wasze krnąbrne umysły, chwała Bogu, zdrowaś Mario, łaskiś pełna. Pamiętaj jeden z drugim, żeś z prochu powstał i w proch się obrócisz. W tle kazania z rzadka odzywały się zagnieżdżone pod kopułą dzwonnicy jaskółki. Czmychały między filarami, strzygły ogonami powietrze. Na zewnątrz gardłowo krakały wrony, jękliwie skrzeczały sroki. Belką 44 stropu podniebną wędrówkę odbywał kot, ogonem łapał zmianę pogody. Wiatr pohukiwał w kominach plebanii, rozniecał snopy iskier w palenisku. Zniedołężniała gospodyni księdza borykała się z szybrem, nijak nie mogąc go zasunąć. Podrzucała pod płytę szekaliki brzozowych drew. Buzował na stole samowar, czajniczek z naparem herbaty podskakiwał na górze. W rondlu bulgotała kartoflanka z zasmażką cebulową. Skromne dania szykowały się na podwieczerz. Parafianie dbali, żeby i mięsiwa, i jaj, i sera, i miodu nie brakowało, a przecież i chrzciny, i pogrzeby coś kosztowały. Kościelny kręcił głową z niezadowoleniem, ale czy każdemu dogodzisz? Lepiej bywało - mitygował go organista Łopato, ale daj, bracie, spokój, wojna, trudno nadążyć z opłatami, Niemiec rekwiruje. Jeszcze przyjdą czasy dostatnie, braciszku - i kciukiem pożółkłym nabijał i ugniatał tytoń przemieszany z listkiem wiśni i miodem. - Lepsze czasy, powiadasz - dąsał się kościelny Wincenty - a tymczasem coraz gorzej. Nie wiadomo, kto swój, kto cudzy. * * * Porażka zamachu na własne życie. Utrata przytomności z nadmiaru wrażeń. Słodkawe mdłości pod językiem. Pod powiekami barwne fantasmagorie. Skłębione zjawy, pulsowanie w skroniach, wisielcze brawa, zamroczenie. Po ocknięciu się szorstkość spieczonych warg i smak chłodnej soli pomieszanej z krwią. Łomot 45 tętna. Pod pachami, w pachwinach, na skroniach i czole fasole potu. Błotniste bajora, jakaś paskudna maź, lo-dowatość dreszczy. Nie możesz wstać, dźwignąć nogi. Ociekasz wodą, ślizgasz się w błocie. Skąd tyle płynu? Ledwie zdążysz otrzeć rękawem, kolejna porcja wygryza oczy. Kolana puchną, ledwie mieszczą się w nogawkach. Potworny huk w głowie. Diabły zabawę urządziły. Ośmiocylindrowe motory pędzą oszalałe, niby po stromych ścianach w beczce śmierci. W górę, na dół, zygzakami. Próbujesz usiąść. Obolała broda wsparta na ramieniu. Wzmożone tłuczenie serca, wariacje oddechu. Macasz żebra. W porządku. Skąd więc przenikliwy ból? Brak butów. Zerwało. Błyszczą ślady przemoczonych onuc. Rozluźniasz kołnierz... Obracasz głową... Cała. Obdzierasz połę koszuli. Opatrujesz łokcie, dłonie, stopy. Krwawi spod paznokci... Suchość zaciska gardło. Pić, pić, pić. Jedyne życzenia