Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Wymienimy tylko przykładowo wyniki podobnych starań. I tak w jednym utworze Ziemię atakują olbrzymie, do szarańczy ogromnej podobne owady, ale owady rozumne, które w żywych ciałach kobiet (młodych i pięknych) składają swe jaja. W innym (The Puppet Masters Heinleina) są to oślizłe, polipowate meduzy, co siadają ludziom na karkach i czynią z nich swe bezwolne narzędzia. Czasem okropne jajka udaje się w ich niszczącym działaniu powstrzymywać i zniszczyć; tak w powieści, z której dowiadujemy się, że te jaja szukają, podług płci własnej, odpowiednio — kobiet lub mężczyzn, by się w nich larwami zagnieździć; człowiek przez jajko dopadnięty staje się jakby nieśmiertelny — rany od kuł natychmiast mu się zasklepiają. Czasem idzie o rodzaj mutacji, powodującej kompletną przemianę człowieka, ale tylko wewnętrzną: staje się on „potworem” i zyskuje władzę obracania innych w „potworów”, lecz z zewnątrz nie można takiego monstrum odróżnić od zwykłego przechodnia. W Midwich Cuckoo J. Wyndhama zagładą cywilizacji grożą „Inni”, jeszcze bardziej może perfidnie. Cała ludność niewielkich miejscowości zapada w letarg, bo jakiś promień osobliwy skierowano tam z Kosmosu, po czym okazuje się, że wszystkie płodne kobiety zachodzą w ciążę. Rodzą one dzieci o telepatycznych zdolnościach, które posiadają grupową świadomość i osobowość, a mają władzę porażania woli tak jednostek, jak całych społeczności. Dzieci te trzeba w końcu zniszczyć fizycznie, żeby one Ziemi nie opanowały — stanowiąc, być może, tylko upośrednione narzędzie „Innych”, którzy tym sposobem stworzyć chcieli „przyczółek” planetarny. Jakiś sens całościowy, alegoryczny na przykład, mają takie teksty rzadko. Do nich należy Williama Tenna The Liberation of Earth, gdzie Ziemia dostaje się kolejno w obręb sfery wpływów walczących z sobą galaktycznych potęg; każde następne jej wyzwolenie (spod protektoratu dotychczasowych władców) stanowi nieszczęście większe od poprzedniego, i obdarci, wygłodzeni, półnadzy Ziemianie u końca noweli powiadają wreszcie: „Możemy rzec z dumą, że żadna rasa nigdy nie została wyzwolona tak dokładnie, jak my.” Zapewne można przypuszczać, że katastrofy fantastyczne są tylko transpozycjami owej realnej, co zawisła nad ludzkością za sprawą rozwoju techniki. Hipoteza ta wydaje się jednak nieprawdopodobna. Musi być coś urzekającego w motywie zagrożeń, skoro posiada tyle rozmaitych wcieleń i prześladuje twórców od największych do wyrobników, z macek gumowych i gorylich gąb klecących monstra dla książek, widowisk i filmów. Motyw potworów rozpanoszył się w Science Fiction do tego stopnia w latach pięćdziesiątych, że jakby w obronnym odruchu fantastyka skierowała weń drwinę — licznymi pastiszami i persyflażarni. Atakowano jednak wulgaryzację motywu, a nie jego zasadę (BEM — Bug—Eyed Monster). Zagadnienie uroków destrukcji otrzymało, dzięki psychoanalizie zwłaszcza, antyempiryczną wykładnię, przybraną w formy pseudo–—ernpirycznych twierdzeń. Największe szkody wyrządziła doktryna psychoanalityczna na terenie teorii kultury, podług niej bowiem cały autentyzm człowieka tkwi w jądrze jego popędowej aktywności, wszystkie natomiast prace typowo kreacyjne, z jakich składa się kultura, stanowią akty sublimowania tamtej, wyjściowej odruchowości, raz bardziej ekspresywnymi, a raz bardziej maskującymi sposobami. Autentyczna jest podług takich sądów pewna nerwica lub pewien kompleks stłumiony, który wywołał urazy dzieciństwa, padające w glebę wrażliwej reaktywności jednostki; natomiast tej jednostki akty twórcze stanowią jedynie rodzaj samoleczniczych zabiegów, więc właściwie cała dziedzina sztuki to tyle, co zbiornica objawów autoterapią przesublimowanych w treści, jednoznacznie względem ich źródła wtórne. Wtórność ta nie oznacza tylko ustanowienia niepodległej ocenom, bo czysto empirycznie wykrytej więzi kauzalnej, tej, co pewien urazowy kompleks, pewną obsesję podświadomą (np. na Edypowym tle) nazywa przyczyną takiego skutku, który jest dziełem artystycznym. Uznaje ona właściwie dzieło za pozór epifenomenalny, co widać najlepiej po tym, jak psychoanalityczni natchniony krytyk analizuje artystyczne utwory. Kiedy wykryje psychiczną dolegliwość twórcy, jakoby odpowiedzialną sprawcze za płód kreacji, żądanie jego jest wykonane. Jakkolwiek aż tak drastycznie tego nie formułował ani sam Freud, ani jego następcy, kreacja zawsze stanowi działanie zasadniczo namiastkowe; w tym sensie rzeźby, symfonie, wiersze — to surogaty aktów, których urzeczywistnienie poprzez sztukę nie upośrednione okazało się dla artysty niemożliwością — za sprawą istnienia odpowiednich zakazów społecznych. Gdyby każdy mógł zamordować ojca i przespać się z matką, sztuka by nie powstała — oto brutalnie pogrubiony, lecz jednak adekwatny wyraź zasadniczego tenoru psychoanalizy jako teorii kultury. Jest rzeczą zdumiewającą, jak wiele skądinąd rozumnych ludzi poszło na lep owej wykładni, utożsamiającej symboliczne prace człowieka z zachowaniem się tego, kto tylko dlatego czyjąś rękę całuje, ponieważ nie może jej odciąć. Jak z tego, że niektórzy przekładają kłamstwo nad prawdę, nie wynika, iż wszyscy ludzie rządzeni są imperatywem kłamania i tylko zewnętrzne okoliczności czasem im pseudologie udaremniają — tak z tego, że człowiek operacjami symbolicznymi czasem pozoruje urzeczywistnienie tego, czego realnie nie może dokonać, me wynika, iż wszystkie symboliczne akty mają namiastkowy charakter. W praktyce ostre rozróżnianie pomiędzy sytuacjami symbolicznych ziszczeń namiastkowych i takich symbolicznych realizacji, kun,; do żadnego innego autentyzmu wcielenia nie dążą, bywa, zapewne, kłopotliwe, a czasem wręcz bardzo trudne. Ale bywa też bardzo trudne rozróżnianie pomiędzy kłamstwem nałogowca i człowieka, który popełnia je dla wyższych etycznie powodów np. Z czego jednak nie wynika właśnie, jakoby imperatyw kłamstwa miał nas trwale w swej mocy. Implikacją doktryny Freudowskiej jest przypisanie charakteru narzucanych pozorów całej właściwie kulturze, a logiczną tego konsekwencją — uznanie, iż immanentua jest niewygoda człowieka wtrąconego w kulturalizację („Das Unbehagen in der Kultur” stad pochodzi). Ta nieprawda lam zwłaszcza, gdzie Freudowska doktryna panowała przez długi czas prawie niepodzielnie — na terenie Stanów Zjednoczonych — gdzie ona stała się paradygmatyczną prawdą jako natchnieniem twórczości nawet dla „racjonalistów”, za jakich poczytują się fantaści z kręgu Science Fiction — wyrządziła sporo złego