Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Z początku nie widzę nic dziwnego, ale potemuświadamiam sobie, że ten budynek w sty-lu Desert Modernę otaczają olbrzymiekaktusy o kolcach jak zęby piranii, śliczne, i lecz groźne jak brzytwy. W myśli od razu widzę tłuste dzieci z komiksów, pękające jak gotowane parówki w ze- tknięciu się z tym świństwem. fNa dworze jest gorąco. Wracamy z Palm Desert, dokąd pojechaliśmy poży- czyć cykliniarkę. W drodze powrotnej przejechaliśmy (powoli) wzdłuż szpitala imienia Betty Ford, a potem obok zakładu imienia Eisenhowera, tam, gdzie skonał pan Liberace. f „Czekaj no; muszę wziąć sobie parę takich kolców do mojej kolekcji czarodziejskich przedmiotów". Dag wyciąga obcęgi i zamykaną, plastikową torebkę z rozwalonego schowka w samochodzie, przewiązanego sznurem, bo już się nie zamyka. Potem Dag rzuca się na drugą stronę piekielnie ruchliwej Ramon Road. Dwie godziny później słońce jest już wysoko, a cykliniarka leży wyczerpana na drewnianej podłodze Claire. Dag. Tobiasz i ja wylegujemy się jak leniwi playboye w zdemilitaryzowanej strefie nad znajdującym się między naszymi chatkami basenem w kształcie nerki. W mojej kuchni Claire i jej przyjaciółka Elvissa tworzą damski klub, pijąc jedno małe cappuccino za drugim i pisząc kredą po czarnej ścianie. ^Między nami, trzema facetami nad basenem, trwa teraz zawie- szenie broni. Trzeba Tobiasowi przyznać, że opowiadał dość zabawne historie ze swojego niedawnego po- bytu w Europie – o papierze toaletowym w bloku wschodnim: szeleszczący i lśniący, jak ulotka K-Martu z „Los Angeles Times", i o „pielgrzymce" – do grobu Jima Morrisona na Pere Lachaise. „Trafiliśmy bez problemu, bo na grobach wszystkich tych francuskich poetów ludzie powypisywali sprayem «Tędy do Jimmy'ego». Było super". Nieszczęsna Francjo... ***** Elvissa to przyjaciółka Claire. Poznały się wiele miesięcy temu przy babsko- jubilerskim stoisku Claire w I. Magnin. Niestety Elvissa tak naprawdę wcale nie nazywa się Ehdssa, tylko Catherine. „Elvissa" to mój wymysł, co zresztą przylgnęło do niej od samego początku (ku jej wielkiej radości), kiedy parę miesięcy temu Claire przyprowadziła ją do nas na obiad. Pseudonim ten zawdzięcza swej wielkiej, anatomicznie nie- proporcjonalnej głowie, takiej, jakie mają te baby, które prezentują nagrody rzeczowe w teleturniejach. Głowa ta jest pokryta kruczoczarną, EWisoidalno-Barbiową fryzurą, obramowującą jej czaszkę niczym para pojedynczych cudzysłowów. I o ile nie jest może piękna per se, fascynuje, jak większość kobiet o wiel- kich oczach. Poza tym, choć mieszka na pustyni, cerę ma jasną jak biały ser. I jest chuda jak chart wyści- gowy. I z tego też powodu ciągle podejrzewa się ją o raka. Choć Elvissa i Claire pochodzą z kompletnie rozłącznych środowisk, mają wiele wspólnego: obie są uparte, pełne zdrowej ciekawości, ale, i to jest najważniejsze, obie porzuciły swoje poprzednie życia 1 w imię przygody zabrały się za budowanie nowych. W tym bliźniaczym poszukiwaniu prawdy o sobie nie zawahały umieścić się na marginesie społeczeństwa, a to, jak sądzę, wymaga pewnej odwagi. I ko- bietom trudniej się na to zdobyć, niż mężczyznom. Kiedy rozmawia się z Elvissą, jest tak, jakby gadało się przez telefon z hałaśliwym dzieckiem z głębo- kiego Południa – konkretnie z Tallahassee na Florydzie - ale z dzieckiem mówiącym z telefonu w Syd- ney albo we Władywostoku. Każda jej odpowiedź spóźnia się, jak przy połączeniach przez satelitę, o ja- kąś jedną dziesiątą sekundy, aż człowiek zaczyna się zastanawiać, czy wszystko jest w porządku z jego mózgiem - albo czy ktoś czegoś przed nim nie kryje. Jeśli zaś chodzi o to, jak Elvissa zarabia na życie, żadne z nas nie jest tego pewne i żadne z nas nie jest pew- ne, czy chce wiedzieć. Jest żywym potwierdzeniem teorii Claire, że każda osoba poniżej trzydziestki mieszkająca w miejscowości wypoczynkowej jest trochę podejrzana. Według mnie Elvissa ma do czynienia z nielegalnym hazardem, ale może też chodzić o seks: widziałem ją kiedyś, jak w jednoczęściowym ko- stiumie kąpielowym a la księżniczka Stephanie (proszę o mój maillot) rozmawia poufale z jakimś ma- fioso,, równocześnie przeliczając gruby plik banknotów przy basenie hotelu Ritz Carlton, tego na gra- hamowych pagórkach nad Rancho Mirage. Potem twierdziła, że wcale jej tam nie było. Naciskana odpo- wie, że sprzedaje nigdy niewidziane w sklepach szampony witaminowe, produkty z aloesu oraz plastikowe pudełka i naczynia formy Tupperware, na który to temat potrafi improwizować adhoc przekonywające przypowieści („ten pojemnik na jarzyny ocalił mi kiedyś życie"). Elvissa i Claire wychodzą z mojego domku. Claire, wpatrzona w jakiś punkt nad ziemią odległy od niej o długość ciała, sprawia wrażenie przygnębionej i równocześnie niespokojnej. Z kolei Elvissa jest w bardzo przyjemnym nastroju. Ma na sobie niedopasowany kostium kąpielowy a la lata trzydzieste, próba bycia cool i retro. Elvissa myśli o dzisiejszym popołudniu jako o „czasie, by czuć się młodzieżowo i robić młodzieżowe rzeczy z młodzieżą w moim wieku". Uważa nas za „młodych"