Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Możesz nazywać mnie Talismanem. – Skoro sobie tego życzysz, niech tak będzie... Talismanie. Popołudniowe słońce prażyło niemiłosiernie, gdy kuce ruszyły w drogę, ze spuszczonymi łbami podążając w kierunku odległych gór. Chociaż teren wydawał się płaski i pusty, Talisman wiedział, że jest poprzecinany wieloma niewidocznymi parowami i kotlinkami. Ci trzej wojownicy Notasów mogli czaić się w każdej ze stu przypuszczalnych kryjówek. Mrużąc oczy, rozglądał się po drżącej w rozgrzanym powietrzu okolicy. Nikogo nie dostrzegł. Puścił rękojeść szabli i pojechał dalej. Gorkai był mordercą i złodziejem. Zazwyczaj – ale nie zawsze – w tej kolejności. Słońce prażyło wściekle, lecz ani kropla potu nie pojawiła się na jego płaskiej, brzydkiej twarzy. Dwaj towarzyszący mu mężczyźni nosili szerokie słomiane kapelusze, osłaniające głowę i kark przed bezlitosnym słońcem, lecz Gorkai nie zwracał uwagi na skwar, czekając na następne ofiary. Kiedyś chciał być kimś więcej niż tylko złodziejem. Chciał posiadać własne stado kóz i kilka koni spłodzonych przez wspaniałe ogiery z północnych przełęczy. Marzył o dniu, kiedy będzie go stać na drugą żonę, chociaż jeszcze nie miał żadnej. Co więcej, gdy wieczorami dawał się ponieść wyobraźni, widział siebie zasiadającego wśród starszyzny. Wszystkie te sny rozwiały się jak dym, pozostawiając przykry smak porażki. Teraz był Notasem – bezplemieńcem. Siedząc w palącym słońcu i spoglądając na step, o niczym już nie marzył. W obozie czekała na niego dziwka z rozciętym nosem, której powinien dać jakieś świecidełko, żeby zechciała obdarzyć go swymi wdziękami. – Myślisz, że skręcili? – zapytał przykucnięty obok niego Baski. Konie zostawili spętane w parowie i byli częściowo ukryci za gałęziami kilku rosnących tu krzewów sihjis. Gorkai spojrzał na krępego wojownika. – Nie. Jadą powoli, oszczędzając konie. – Zaatakujemy, kiedy znajdą się w polu widzenia? – Myślisz, że będą łatwą zdobyczą? – chciał wiedzieć Gorkai. Baski odchrząknął i splunął, a potem wzruszył ramionami. – On jest jeden, a nas trzech. – Trzech? Lepiej nie bierz pod uwagę Djunga. – Djung już nieraz zabijał – zapewnił Baski. – Widziałem. Gorkai potrząsnął głową. – Jest mordercą, owszem. Tam jednak jedzie wojownik. – Jeszcze go nie widzieliśmy. Skąd możesz to wiedzieć, Gorkai? Stary Nadir przykucnął. – Nie musisz znać się na ptakach, żeby poznać w sokole myśliwego, a w gołębiu zdobycz. Rozumiesz? Ostre szpony, zakrzywiony dziób, silne i rozłożyste skrzydła. Tak samo jest z ludźmi. Ten jest ostrożny i czujny. Omija miejsca, gdzie mógłby wpaść w zasadzkę, co dowodzi, że zna się na rzeczy. Wie też, że znajduje się na terytorium wroga, ale jedzie dalej. To świadczy, że jest odważny i pewny siebie. Nie ma pośpiechu, Baski. Najpierw mu się przyjrzymy, a dopiero później zabijemy. – Kłaniam się twej mądrości, Gorkai. Usłyszeli szelest za plecami. Gorkai obejrzał się i zobaczył wspinającego się po zboczu Djunga. – Powoli! – syknął. – Wzbijasz kurz! Nalaną twarz Djunga wykrzywił pogardliwy grymas. – I tak nie zobaczy tego z daleka – rzekł. – Narzekasz jak stara baba. Gorkai odwrócił się plecami do młodzika. Nie było sensu z nim rozmawiać. Djung słynął z potwornej głupoty i wprost nieprawdopodobnej odporności na wszelką wiedzę. Nadal nie było żadnego znaku jeźdźców i Gorkai lekko się odprężył. Niegdyś uważano go za obiecującego młodzieńca, mającego przed sobą przyszłość. Te dni dawno minęły, wdeptane w pył przeszłości. Kiedy go wygnano, z początku uważał, że miał pecha, lecz teraz, chociaż poniewczasie, wiedział, że było zupełnie inaczej. Był zbyt niecierpliwy i chciał zajść za wysoko i za szybko. Arogancja młodości. Zbyt sprytny dla swego własnego dobra. Miał zaledwie siedemnaście lat, kiedy wziął udział w wypadzie na wioskę Wilczych Łbów i udało mu się zdobyć trzydzieści koni. Niespodziewane bogactwo uderzyło mu do głowy. Uznał, że uśmiechnęli się do niego bogowie kamienia i wody. Patrząc wstecz, wiedział, że był to zatruty dar. Gdyby zdobył dwa konie, mógłby kupić żonę, a wtedy zająłby miejsce wśród starszyzny. Tymczasem stado trzydziestu koni to za dużo dla młodego człowieka i im bardziej się chełpił, tym mniej go lubiano. Był za młody, żeby to zrozumieć. Podczas narady w środku lata zażądał ręki Li-shi, córki Lon-tsena. Pięć koni! Nikt jeszcze nie zaproponował pięciu koni za dziewicę. I odmówiono mu! Na samą myśl jeszcze teraz rumienił się ze wstydu. Został upokorzony na oczach wszystkich, gdyż Lon-tsen oddał swoją córkę wojownikowi, który zaproponował tylko jednego kuca i siedem koców