Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Dlaczego nikt nam nie odpowiedział na pytania? — Ponieważ nie było mnie tu wczoraj. — Wierutne kłamstwo — rzekłem. — Przypominam sobie twoją twarz. Kiedy, jak twierdzisz, opuściłeś pueblo? — Wczoraj rano. — A zatem byłeś tu wcześniej? — Tak. — W takim razie może nam powiesz, czy przybyli tu w tym czasie cudzoziemcy? — Nikt nie przybył. — Ale wszak wczoraj przyjechali do was dwaj biali jeźdźcy? — Nie. Skoro wróciłem do domu, opowiedziano mi tylko o was. Gdybyś był tu ktoś jeszcze, z pewnością by mnie powiadomiono. — A jednak byli tutaj dwaj jeźdźcy. Szukali nas w nocy, chcąc nas zabić. Znieruchomiał, udając oburzenie. — Senior — rzekł — jak może pan coś podobnego twierdzić? Jesteśmy ludźmi spokojnymi i nie napastujemy nikogo. — Gdybyście w rzeczywistości byli uczciwi, nie łgalibyście tak brzydko. Wiemy, że obaj biali przybysze wyjechali stąd przed niespełna godziną. Zapamiętaj, że nie lękamy się ani ich, ani was. A za wodę oczywiście zapłacimy. Daliśmy mu żądaną sumę. Napoiliśmy konie i ugasiliśmy pragnienie. Wyruszyliśmy nie szukając z początku śladów Meltonów. Ale kiedy znaleźliśmy się poza polem widzenia Indian, każdy z osobna rozpoczął badanie terenu. Pierwszy odkrył ślady Winnetou. Najpierw prowadziły na zachód, ale później zakreślały łuk w kierunku północno–zachodnim. — Widzisz! — rzekłem do Emery’ego. — Moje przypuszczenie się sprawdza. Kanalie istotnie zboczyły z prostej drogi. — Fatalna sprawa! Kto wie, jak długo będą nas wlec za sobą — ile czasu upłynie, zanim wrócimy na właściwą drogę. — Galopem doścignęlibyśmy ich wkrótce! — A więc pędźmy! — Niestety, wierzchowiec Franciszka nie dotrzyma tempa naszym koniom. W tym momencie Winnetou zeskoczył z siodła, uważnie zbadał grunt i zapytał Vogla: — Czy mój młody brat nie uczył się czytać śladów? — Nie — odrzekł Franciszek. — Jeśli ślady nie są dość wyraźne, to nie potrafię ich znaleźć. Po chwili Apacz zwrócił się do nas: — W takim razie nie powinniśmy go tutaj samego zostawiać, gdyż nie odnajdzie nas i zbłądzi. Meltonowie dosiadają dobrych wierzchowców, a jednak możemy ich wkrótce doścignąć. Winnetou wraz z Old Shatterhandem ruszą w pościg. Wystarczy nas dwóch, aby schwytać łotrów. Mój brat Emery razem z tym młodym człowiekiem pojadą w ślad za nami. Mina Anglika dowodziła, że nie jest zbyt zachwycony takim obrotem sprawy. Ale nie narzekał. Spięliśmy konie i ruszyliśmy galopem, Emery zaś z Voglem pozostał za nami. Meltonowie wyprzedzili nas o godzinę drogi. Gdyby nawet dosiadali rączych koni, jak sądził Winnetou, musielibyśmy dogonić ich na naszych wyśmienitych rumakach niewątpliwie jeszcze przed obiadem. Jechaliśmy przez wypalony step. Grunt był twardy jak kamień. Staraliśmy się pozostawiać za sobą wyraźny ślad. Natomiast trop Meltonów był widoczny tylko od czasu do czasu. Mieli się na baczności. Zależało im niewątpliwie na tym, abyśmy zmarnowali wiele cennego czasu na szukanie ich śladów. Musieliśmy wytężyć całą swoją uwagę, aby mimo bacznego wpatrywania się w ziemię nie zwalniać biegu. Tu dopiero wyszło na jaw mistrzostwo Winnetou. Równina przeszła powoli w teren falisty. Wzniesienia przecinały się z obniżeniami. I jedne, i drugie nabierały coraz pokaźniejszych rozmiarów. Po upływie dwóch godzin mknęliśmy już przez okolicę górzystą. Były to południowe rozgałęzienia Sierra Mądre. Jechaliśmy wprost przed siebie, w górę i w dół, co zresztą nie nastręczało szczególnych trudności, gdyż wzgórza nie były ani bardzo wysokie, ani bardzo strome. Odznaczały się całkowitym brakiem roślinności. Minęły już trzy godziny. Wjechaliśmy na jeden z wyższych szczytów, skąd było widać leżącą przed nami dolinę i najbliższe wzniesienie. I wtedy spostrzegliśmy Meltonów. Jechali właśnie pod górę. Aby zbliżyć się do nich, zanim nas spostrzegą, pędziliśmy co koń wyskoczy przez dolinę. Nie mogli słyszeć tętentu, jednakże jeden z nich odwrócił się i wtedy nas zobaczył; ostrzegł brata, po czym obaj zmusili konie do morderczego biegu. Winnetou rzekł z uśmiechem: — Te wierzchowce niedługo wytrzymają taki bieg. Jeźdźcy nie uciekną daleko. — Jak według ciebie należy ich schwytać? — zapytałem. — Groźbą — odparł. — Zbliżymy się do nich na taką odległość, aby mogli nas usłyszeć. Rozkażemy Meltonom zatrzymać się, zsiąść z koni i złożyć broń. Jeśli nie usłuchają, będziemy musieli strzelać. Nie zabijemy ich, tylko zranimy,, pragniemy przecież schwytać ich żywych. — Prawdopodobnie z bliska spróbują do nas mierzyć. — Władamy lepszą bronią i sprawniej od nich, więc postrzelimy ich tylko. Mówił z dużą ufnością, nie podejrzewając wcale, że jednak całkiem inaczej może się to wszystko ułożyć