Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Dzięki Bogu! - Czy i ty zostałaś wtedy ranna? - Ranna? Nie, ale podrapana, posiniaczona... Opowiem ci wszystko w domu. Wirginia zauważyła, że Ethel, zazwyczaj taka wybuchowa, powstrzymuje się od wyrażania swych uczuć, by nie urazić przyjaciółki. Nie miałaby jej jednak tego za złe. Lody zostały już przełamane. Czuła, że zbyt długo dusiła w sobie tę tragedię. - Ginio, dokąd ty jedziesz? Przecież to nie ta droga! - zauważyła w pewnej chwili Ethel. - Jadę do domu. - Ale przecież nie tędy jeździliśmy do Cottonwoods. - Ja już tam nie mieszkam. - Co ty mówisz! - zawołała z niezbyt udanie skrywaną ciekawością. - Czy mieszkasz z matką? - Nie. Mama przebywa stale u dziadków. - A jak się czuje? - Nieźle. Spędziłam u niej trzy miesiące. Odnoszę jednak wrażenie, że nie zechce już wrócić na Zachód. - Może to i lepiej? Wiesz, obawiałam się, że twoja matka nie przeżyje tej tragedii. - Już się uspokoiła. Auto przecięło dolinę poniżej San Luis. Otwierał się stąd widok na cudowny trójkąt zieleni. Nad urwistym zrębem zajaśniał dwór Cottonwoods. Wirginia minęła go obojętnie. Nigdy nie czuła się tam szczęśliwa. - Piękny jest ten dwór - szepnęła Ethel - mimo to nie dziwię się, że tymczasem tam nie mieszkasz. - Cottonwoods już nie należy do mnie - odpowiedziała Wirginia. - Zwróciłam go Forrestom. - Wirginio! - Ethel aż podskoczyła na siedzeniu. Była wprawdzie przygotowana na różne zmiany, ale tego nawet jej było za wiele. Samochód minął gaj bawełniany i stanął przed ceglanym domkiem, który tak bardzo utkwił w pamięci Ethel. Przed rokiem przywiozły tu obie z Wirginią prawie umierającego Cliftona. Oczy dziewczyny zwilgotniały. - Więc tutaj mieszkasz? - Tak. - Sama? - Jake i Con mają w podwórzu mały domek. - Ślicznie tu jest - szepnęła Ethel. - Wolę to niż Cottonwoods. No, wysiadajmy. Pokój, do którego Wirginia wprowadziła Ethel, należał dawniej do jej matki, a później do pani Forrest. Był duży i jasny. Wirginia urządziła go komfortowo w harmonii ze starymi ścianami i belkowanym sufitem. - Nigdy nie pomyślałabym, że może tu być tak przytulnie - powiedziała Ethel, zdejmując płaszcz i kapelusz. - Ginio, czuję, że teraz rozbeczę się na dobre. - Ja też - szepnęła Wirginia. Przebrawszy się w wygodne suknie, te same, w których biegały po górach w Colorado, wyszły przed dom. - Pokaż mi teraz swoje włości - powiedziała Ethel. - Jak duża jest ta dżungla? - Dziesięć akrów lasu, kilka akrów łąk w dolinie i około pięćdziesięciu akrów ziemi ornej. - To nie tak źle, jak na ubogą panienkę. Usiadły na cienistym pagórku pod olbrzymim drzewem bawełnianym, którego konary sięgały aż do brzegu dolinki. Ethel spojrzała na piękne konie pasące się na łące. - Co za wspaniałe wierzchowce! Musimy na nich pojeździć. Tak mi tego brak w Denver. Wprawdzie to jeszcze Zachód, ale konie są tam coraz rzadsze. Wirginio, poznaję je! To jest Kaliope, to - Mojżesz, a tamten - Katastrofa. Widzę też twojego Syrusa! Na tego diabła nie wsiadłabym. Jest i Dumpy! Ten szelma zrzucił mnie kiedyś. Widzę, że nie jesteś taka biedna, skoro stać cię na utrzymanie tylu koni. - Nie jestem taka biedna, żebym nie mogła jeździć konno lub nie mogła w czerwcu dać ci ślubnego prezentu - odparła Wirginia. - Co to to nie! Nie pozwolę, żebyś się dla mnie rujnowała! A jednak nie mogę sobie wyobrazić ciebie jako ubogiej panny. Ethel przytuliła się do przyjaciółki, położyła głowę na jej ramieniu i cicho westchnęła. - A teraz opowiedz mi wszystko. - Zacznijmy od Cliftona. Czy wiesz, że już wrócił? - Wrócił? A gdzie był do tej pory? - Gdy ojciec wypędził go z domu, został pasterzem owiec. - Co, Clifton Forrest pasterzem owiec? Zwyczajnym pastuchem? - Tak. - Ależ to nie jest zajęcie dla człowieka z uniwersyteckim wykształceniem, byłego żołnierza! - Masz rację, to zajęcie ubogich. Ale Clifton nie miał wyboru. Zresztą wziął się do tego ze względu na stan zdrowia. - Słuchaj Ginio. Spójrz mi w oczy. Wirginia usłuchała. - Pomiędzy wami nie układa się najlepiej? - To nie moja wina. Od tamtego czasu nie widziałam go. Powędrował z owcami na południe. Po powrocie od ciebie dowiedziałam się, że Malpass namawia Don Lopeza na sprzedaż stada dozorowanego przez Cliftona. Chciał posłać do Guadelupy swojego pasterza, a Cliftona pozbawić pracy. Ethel z cicha zaklęła pod nosem. - Opowiesz mi, kochanie, jak twój ojciec zabił tego łajdaka? - To było straszne! - powiedziała Wirginia, a jej oczy zaszły łzami. - Nie pamiętam, ile razy Malpass wystrzelił. Śledztwo stwierdziło pięć ran postrzałowych. Tatko złamał Malpassowi rękę, omal nie wyrwał jej... Wreszcie przekręcił mu kręgosłup i zwalił w przepaść. - Dobrze zrobił - powiedziała Ethel stanowczo. - Ale nie mówmy już o tym. Opowiadaj lepiej o Cliftonie. - Niewiele o nim wiem. Zaciągnęłam pożyczkę i kupiłam od Lopeza wszystkie owce. Clifton był już wtedy w Guadelupie i nie dowiedział się o tym. - Jesteś nadzwyczajna! A więc przez cały czas Cliff pracował dla ciebie? - Tak, czyż to nie zabawne? - Zabawne? Ależ to wspaniałe! Co za romantyczna historia! Mam nadzieję, że podniosłaś mu pensję? - Nie śmiej się - powiedziała Wirginia błagalnie. - Jestem w straszliwym kłopocie. Widzisz, Clifton właśnie wrócił. Musi się przecież dowiedzieć prawdy. Pasterze są ubodzy. Będzie potrzebował pieniędzy, ale co mam zrobić, jeśli nie zechce po nie przyjść? - Ach ty gąsko! Wtedy zaniesiesz mu je sama! - Nie, tego nie zrobię za nic na świecie! - Wirginio, czy kochasz go jeszcze? - Sądzisz, że jestem aż tak niestała? - Więc kochasz go bardziej niż dawniej? - Ginę z miłości! - To już nic nie rozumiem! A może ty coś przede mną ukrywasz? - Potrafiłabyś chyba wycisnąć wodę z kamienia