Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
— I nie boją się człowieka? — zapytałem. — Boją się mniej niż lamparta. — A człowiek jak reaguje na ich ufność? — Strzela, rozumie się... Tym razem jednak Chavot nie sposobił się do strzału. Mina 141 jeszcze chwilę stała, zanim znikła w zaroślach, a kilkaset kroków dalej zamajaczyły przed nami wśród drzew zarysy budynku, przed którym stanął samochód. Byliśmy u celu. Zegarek wskazywał północ. Chavot zaczął wołać; z domu wyszła rozespana postać niewieścia. — Moja żona! — przedstawił ją. Pomimo nocnego mroku zauważyłem, że była to Afrykanka. Tahiti Nie wiem, czy antylopy koby wydają jakieś głosy, ale gdy pojawiały mi się tej nocy we śnie, strasznie było ich słuchać. Niczym echa z piekła. Śniące się zwierzęta, potężniejsze niż w rzeczywistości, biegały dokoła mnie zbitą, zwariowaną masą, a że były wystraszone, dobywały potwornych skrzeków. Wyły, warczały, chrząkały, często jęcząc jak potępione dusze. Nawet we śnie uprzytamniałem sobie, choć mgławo, absurdalną sprzeczność: wyglądem uosabiały niesłychany wdzięk, głosem — przerażające straszydła. Głosy ich były tak wstrząsające, że gdy chwilami się ocykałem, w półśnie jak gdybym wciąż nadal słyszał skowyt. Dziwne antylopy! Przy śniadaniu rzecz się wyjaśniła: tak szkaradnie wydzierały się w nocy nie złudne majaki, lecz żywe bestie, hieny natrętnie podchodzące w ciemności pod dom. Drapieżniki szperały po okolicy w poszukiwaniu żeru, zwłaszcza odpadków z kuchni ludzkiej, ale gdyby mogły dopaść, nie gardziłyby i żywą zdobyczą: psem, kurą, baranem, krową, nawet bezbronnym człowiekiem w wyjątkowych wypadkach. Na noc należało wszystko, co jadalne, szczelnie przed nimi zamykać. Tchórzliwe, na krzyk ludzki zazwyczaj zmykały, lecz napadając większą zgrają, okazywały czasem opętane zuchwalstwo. Człowiek, nocujący w brussie, nie tylko obawiał sięv lwa i lamparta, ale także czelności hien, gotowych podczas jego snu wyciągnąć spod głowy tłumok lub wyrwać mu kawał żywego ciała. Były 142 okropnie żarłoczne, a silne szczęki jak nic miażdżyły z łatwością najgrubszą kość. O nocnych gościach dowiadywałem się ciekawych rzeczy podczas śniadania, które spożywaliśmy na rozległej werandzie przed domem. Spożywaliśmy we czwórkę: Chavot, jego dwaj synowie, trzynastoletni Paul i dziesięcioletni Jean-Paul, układne Mulaciątka, i ja. Żona Chavota, szczupła i dość młoda jeszcze Fulbejka, milcząco usługiwała nam wraz z boyem, który zwał się Mansale Kuli. Jakże miło było siedzieć w tym przyjaznym gronie na świeżym powietrzu, w bajecznie chłodny poranek, słuchać Chavota opowiadającego o kłopotach z hienami jak o codziennej racji powszedniego chleba, cieszyć wzrok promienną grą szmaragdowych cieni w gaju przed nami i pochłaniać smaczne śniadanie: dobrą kawę w miseczkach i jakieś wymyślne afrykańskie naleśniki, smażone tuż obok na żelaznym piecyku przez Fulbejkę: egzotyczne otoczenie, obce a dziwnie przyjazne i darzące ciepłem. Dom Chavota do złudzenia przypominał dworki szlachty zagonowej na Podlasiu. Był rozłożysty a stosunkowo niski, parterowy; dach, grubą strzechą kryty, kończył się na dole szerokim okapem, zacieniającym białe, świeżo tynkowane ściany. Tylko bardzo szerokie wejście i szerokie okna były inne niż w Polsce, tropikalne. Wrażenie skromnej przytulności jeszcze się potęgowało po wejściu do środka: połowę domu zajmowała bawialnia, gdzie przyjmowano gości i najwięcej przebywano za dnia. Niski okrągły stół, otoczony klubowymi foteliskami, był duszą izby i kusił nastrojem aperitifowym. W jednym z narożników stał drugi stół, czworoboczny, grubo ciosany, z ławkami równie surowymi; tu jadano obiady i kolacje. W tej bawialni nocowałem pod ścianą na kozetce, posłanej do spania. W drugiej połowie domu mieściła się sypialnia małżeńska oraz obszerna łazienka z prysznicem i basenem wmurowanym w podłogę. Wodociągu w domu nie było. Synowie i boy sypiali w osobnej, okrągłej lepiance, o jakieś sto kroków od domu, 145 i tam też znajdowała się chata kuchenna. Wszystko świadczyło o schludności i unikaniu wystawności, przede Wszystkim zaś chęci zapewnienia sobie prostymi środkami jak najznośniej-szej wygody. Tego dnia była niedziela, w tartaku nie praco-wano, Chavot miał wolne. Mogliśmy się rozgawędzić. Gwarzyliśmy o dziwach brussy i dziwactwach ludzi, o ptakach-hektiiakach, zwanych turako, o wielkich lelkach-proporczykach, o orle-akroba-cie, nazywanym przez Afrykanów małpą niebios, bo takie wyprawiał harce w powietrzu, o rudych małpach na skraju zarośli, o ponętnym gaju przed nami i groźnej brussie za domem, o Mandingach i Fulbejach, dobrych sąsiadach, ale okrutnie kapryśnych, o tartaku i ryżowisku Chavota. Ale najwięcej gwarzyliśmy o losie mego gospodarza i jego bliskich, wciągniętych w ten barwny, zapalczywy świat. Cha-vot wrósł w tutejszą ziemię, na równi z innymi mieszkańcami czuł się uwikłany we wspólną sieć, która, chocia^ nierozerwalna, nie była dla niego złowrogą matnią, nie dławiła. Przeciwnie, dawała mu świadomość pełni życia i świadomość szczęścia, jakiego — zapewniał mnie — z pewnością nie doznałby w innym otoczeniu ani w innym kra^Uj nawet we Francji. Gdy przerwał na chwilę swe ujmujące zwierzenia, odezwa-, łem się: — Przed laty byłem na Tahiti, rzeczywiście E^mjpiękniejszej z wysp pomimo oklepanej propagandy. Mieszkssuicy żyją tam do dziś w rajskiej beztrosce wśród niezwykle ho*jnej przyrody, oddani tańcom, śpiewom, amorom. Wielu Franct^zów, poszukiwaczy sielankowego szczęścia, osiadło na Tab-irti, mieszkał u w tubylczych chatach, żeniło się z mieszkankaroiij wyspy, żyło, jadało, ubierało się jak krajowcy, ba, przyswajało sobie ich zwyczaje i ich mentalność, chcieli być tak szcz»; ęśliwi jak oni ale gdy zdawali się dostępować szczytu szczęś#a,cia — coś w nich haniebnie załamywało. Po niewielu latacłrfc^ a najczęściej już po kilku miesiącach, sielankowcy przegrywacie z kretes mnóstwo takich znałeff. Gardłem wychodziło im ; r-zekomo szc ¦ ście, zrażali się do prymitywu, u żon z Tahiti odkrywali beznadziejną pustkę duchową — i gorzko zawiedzeni, nieraz naprawdę złamani, uciekali do cywilizacji, do swoich... Czy?... Figlarnie zadrgała twarz Chavota i powieki mu się zwęziły, gdy żywo wpadł mi w słowa: — Ach, chodzi pewnie o to, czy tu, w gwinejskiej brussie, nie zanosi się na coś podobnego jak na Tahiti? Czy ktoś nie gotuje sobie rozczarowania i smutnego losu na wzór tamtych miłośników idylli? O to chodzi? Mówiąc o tym „kimś", Chavot uciesznie wskazywał na siebie palcem