Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

— Tych pięćdziesięciu zbrojnych, jakich mógłbym wystawić do walki, byłoby jak garstka słomy przeciw jego wojsku. Widziałeś ruiny plantacji Emiliusa Scavonusa? Conan skinął głową, gniewnie marszcząc brwi. — Jak wiesz, był najpotężniejszym patrycjuszem w tej prowincji. Odmówił złożenia hołdu Valeriusowi. Nemedyjczycy spalili go w ruinach jego własnej rezydencji. Wówczas pozostali z nas zrozumieli daremność oporu, szczególnie po tym, jak Tarantyjczycy odmówili walki. Poddaliśmy się i Valerius darował nam życie, choć obłożył nas podatkiem, który wielu zrujnuje. Cóż jednak mogliśmy zrobić? Sądziliśmy, że nie żyjesz. Wielu baronów zginęło, inni zostali wzięci do niewoli. Armia była rozbita i rozproszona. Nie masz dziedzica, który odziedziczyłby tron. Nie było komu poprowadzić nas… — A książę Trocero z Poitain? — spytał szorstko Conan. Servius bezradnie rozłożył ręce. — To prawda, że jego generał Prospero wyszedł w pole z niewielką armią. Cofając się przed Amalrykiem, namawiał ludzi, aby zaciągali się pod jego sztandary. Jednak gdy uznano cię za martwego, lud przypomniał sobie dawne wojny i waśnie, przypomniano też sobie, jak Trocero przeszedł kiedyś przez te prowincje ze swymi Poitaińczykami, tak samo jak teraz Amalryk — z ogniem i żelazem. Baronowie zazdrościli Trocerowi. Jacyś ludzie — zapewne szpiedzy Valeriusa — pokrzykiwali, że książę Poitain zamierza sam zagarnąć koronę. Wybuchły zadawnione niesnaski między koteriami. Gdybyśmy mieli choć jednego człowieka z odrobiną królewskiej krwi w żyłach, ukoronowalibyśmy go i ruszylibyśmy z nim przeciw Nemedyjczykom. Jednak nie mieliśmy nikogo. Lojalni wobec ciebie baronowie nie podporządkowaliby się jednemu spośród siebie, gdyż każdy uważa się za równie dobrego jak sąsiad i każdy obawia się ambicji pozostałych. Tyś był sznurem, który trzymał tę wiązkę razem. Gdy sznur przecięto, wiązka rozpadła się… Jeślibyś miał syna, baronowie lojalnie skupiliby się wokół niego. A tak nie było punktu, wokół którego mógłby się ześrodkować ich patriotyzm. Kupcy i ludzie niskiego stanu, obawiając się anarchii i powrotu czasów feudalnych, gdy każdy baron stanowił własne prawa, zawołali, że lepszy jakikolwiek król niż żaden, nawet jeśli będzie nim Valerius, który przynajmniej ma w żyłach I kroplę krwi starej dynastii. Nie było nikogo, kto stanąłby j przeciw niemu, gdy nadjechał na czele swych pancernych hufców pod powiewającym sztandarem ze szkarłatnym smokiem Nemedii i uderzył kopią o bramy Tarantii. O tak, lud szeroko otworzył wrota i ukląkł przed nim w pyle. Odmówili Prosperowi pomocy w obronie miasta, tłumacząc, iż wolą rządy Valeriusa niż Trocera. Rzekli — zgodnie z prawdą — że baronowie nie pójdą za Trocerem, natomiast wielu zaakceptuje Valeriusa. Powiedzieli, że poddając się Valeriusowi, unikną spustoszenia wojny domowej i gniewu Nemedyjczyków. Prospero odjechał na południe ze swymi dziesięcioma tysiącami zbrojnych, a konnica Nemedyjczyków wkroczyła do miasta kilka godzin później. Nie ścigali go. Zostali, aby oglądać koronację Valeriusa. — Zatem dym czarownicy mówił prawdę — mruknął Conan, czując, jak zimny dreszcz przebiega mu po krzyżu. — Amalryk koronował Valeriusa? — Tak, w sali koronacyjnej rękami jeszcze nie obeschłymi od krwi pomordowanych. — I lud żyje szczęśliwie pod jego łaskawymi rządami? — spytał Conan z gniewną ironią. — Valerius żyje jak cudzoziemski książę w sercu podbitej krainy — odparł z goryczą Servius. — Na jego dworze roi się od Nemedyjczyków, nemedyjska jest gwardia przyboczna oraz spory garnizon stacjonujący w cytadeli. Zaiste, w końcu nadeszła godzina Smoka. Nemedyjczycy paradują jak lordowie po ulicach. Codziennie molestują kobiety i grabią kupców, zaś Valerius nie może lub nie chce ich okiełznać. Tak, to nemedyjska marionetka, zwyczajny figurant. Każdy, kto miał olej w głowie, wiedział, że tak będzie, i coraz więcej ludzi zaczyna się o tym przekonywać. Amalryk wyruszył z silną armią, by poskromić nadgraniczne prowincje, gdyż niektórzy baronowie nie uznali Valeriusa. Jednak nie ma wśród nich jedności. Ich wzajemna zawiść jest silniejsza od strachu przed Amalrykiem. Zgniecie ich jednego po drugim. Pojąwszy to, wiele zamków i miast skapitulowało. Te, które stawiły opór, gorzko pożałowały. Nemedyjczycy dają upust zadawnionej nienawiści. A ich szeregi zasilają Akwilończycy skuszeni zlotem, zmuszeni strachem lub brakiem zajęcia. To naturalna kolej rzeczy. Conan ponuro pokiwał głową, spoglądając na czerwone refleksy płomieni na bogato rzeźbionych kasetonach ścian. — Tak więc Akwilonia ma króla, miast anarchii, jakiej się obawiała — rzekł w końcu Servius. — Valerius nie broni poddanych przed swymi sprzymierzeńcami. Setki tych, którzy nic mogli zapłacić nałożonego na nich okupu, sprzedano kothyjskim handlarzom niewolników. Conan gwałtownie poderwał głowę, a w jego błękitnych oczach pojawił się morderczy błysk. Zaklął wściekle, zaciskając potężne pięści jak stalowe młoty. — Tak jest, biali ludzie sprzedają białych mężczyzn i kobiety, jak za feudalnych czasów. W pałacach Shemu i Turanu będą wiedli żywot niewolników. Valerius jest królem, lecz zjednoczenie, na które lud czekał — nawet narzucone przemocą — nie nastąpiło. Gunderlandia na północy i Poitain na południu nadal nie zostały podbite, są również nie poskromione prowincje na zachodzie, gdzie nadgraniczni baronowie mają poparcie bossońskich łuczników. Jednak te odległe prowincje nie stanowią rzeczywistego zagrożenia dla Valeriusa. Muszą się bronić i będą miały szczęście, jeśli uda im się utrzymać swą niepodległość. Tutaj zaś niepodzielnie włada Valerius i jego cudzoziemscy rycerze. — Niechaj więc cieszy się tym, póki może — wtrąci ponuro Conan. — Niewiele zostało mu czasu. Lud powstanie, gdy dowie się, że żyję. Zajmiemy Tarantię, zanim Amalryk zdołał powrócić ze swą armią. Wtedy przegonimy te psy z naszego 1 królestwa. Servius milczał. W ciszy głośno rozbrzmiewał trzask ognia. — I cóż? — zawołał niecierpliwie Conan. — Czemu siedzisz ze zwieszoną głową, gapiąc się w płomienie? Czy wątpisz w moje słowa? Servius unikał jego spojrzenia. — Wasza Wysokość uczyni wszystko, co leży w mocy zwykłego śmiertelnika — odparł. — Jechałem za tobą w bitwie i wiem, że żaden człowiek nie oprze się ciosowi twego miecza. — W czymże więc rzecz? Servius ciaśniej owinął się lamowanym futrem kaftanem i mimo bliskości płomieni zadrżał. — Ludzie powiadają, iż twoją klęskę spowodowały czary — rzekł w końcu