Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Tymczasem w pokoju, gdzie dotąd stukały maszyny do liczenia, zaległa cisza. — To jest dopiero wróżka! — ryknął Rafał, pokazując na migi Szczerbatemu otwarte okno. — Każdej ślub wywróży! — Już nie macie się gdzie bawić? — odezwał się z góry czyjś głos. Rafał podskoczył, ukłonił się pięknie, jak go w domu uczono, i zaszczebiotał: — My się nie bawimy, my omawiamy ślub siostry. Pani wie, że to wróżka, ta z tamtego bloku, wywrózyła jej, że wyjdzie za mąż za amerykańskiego milionera. W oknie ukazały się dwie inne głowy. — I co? — ładna blondynka poprawiła lok nad czołem. — I wyszła! — wrzasnęli razem obaj chłopcy. — To... my tu mamy wróżkę? — zaciekawiła się szatynka z krzywym nosem. — Jasne! Pół osiedla stoi do niej w kolejce. Dziewczyny z administracji poszeptały coś między sobą. — Znasz adres? — Mowa! — ucieszył się Rafał. — Powiem pani nawet, o której przyjść, żeby nie było tłoku. — Co oni tacy dobrze zorientowani? — zastanowiła się kobieta w żółtej bluzce. — Pewnie z was robią balona! — Jak pani uważa — nastroszył się Szczerbaty — ale ona jest moją sąsiadką. Przez ścianę. Wszystko wiem. Kupuję jej mleko i chleb, bo nie ma, biedaczka, czasu. Mam u niej chody, i co najważniejsze, znam hasło! — Jakie hasło? — rzęsy blondynki rzucały długi cień na policzki. Bardzo się Rafałowi podobała. — Hasło jest takie: „Czy u pani straszy?" — Balona z was robią! — denerwowała się starsza kobieta. Ale już widać było, że połknęła haczyk. Szczerbaty kuł żelazo póki gorące. — To hasło trzeba koniecznie powiedzieć. — Brednie! — starsza była nieufna. — Żadne brednie! — zdenerwował się nie na żarty Szczerbaty. — Chodzi o urząd finansowy. Ta wróżka przecież nie płaci podatków. Teraz uwierzyły wszystkie. Nie na darmo były pracowniczkami działu finansowego administracji. Podatek — święta rzecz. A jeśli obywatel nie płaci, to rzeczywiście bez hasła ani rusz! — Panie chcą przyjść? — dopytywał się Rafał. — Na pewno? Szczerbaty znów musiał mu dać kuksańca pod żebro. — Oczywiście! Już ja panie wprowadzę, tylko nie wszystkie naraz. I nie trzeba opowiadać o tym byle komu. Blondynka uśmiechnęła się radośnie. Rafał aż poczerwieniał z emocji. — Do widzenia! — szepnęła konspiracyjnie. — Do jutra! Wracali, kopiąc zardzewiałą puszkę po soku pomidorowym. — Jak myślisz? Przyjdą? — Jasne — Szczerbaty wypiął pierś w koszulce z wizerunkiem pszczółki Mai. Był całkiem spokojny o wynik niecnych zabiegów. — Tylko uprzedź babcię. Ja biorę na siebie rudą. — Znasz ją dobrze? — zdziwił się Rafał. — Dziadek mówi, że mogłaby spokojnie grać w filmie rolę Frankensteina albo Godzillę. Szczerbaty wzruszył ramionami. — Co mi tam! Ale ona jest sędzią. I bardzo mądra. Obiecała... — urwał nagle, jakby powiedział o to jedno słowo za dużo. — Co obiecała? — zaciekawił się Rafał. Trafił właśnie puszką do wnętrza zardzewiałej rury. — Nic — odburknął niegrzecznie Szczerbaty. — Nie twój interes. Ale Rafał nie obraził się. Znał już na tyle Szczerbatego, żeby wiedzieć, do jakiego momentu można wyciągać z niego szczegóły. Potem zatrzaskiwał się jak babcina portmonetka. Taki już był. Pożegnali się na rozstajach. Prawa dróżka wiodła w głąb osiedla. Lewa do dalekiego przystanku autobusowego. — Cześć! Jadę do miasta. Muszę sprawdzić, czy jest biała farba emulsyjna. — Cześć! — Rafał nie był zdecydowany, co będzie robić. W końcu powlókł się do domu. Pod wieszakiem, na kuchennych stołkach znów tkwiły bez ruchu dwie kobieciny. Jedna w chustce na głowie, druga w wyleniałym kapeluszu. Czerwonopióra stała jak zwykle na straży. Rafał przyjrzał się jej, gdy otwierała mu drzwi. Dziś nie wyglądała już tak dziwacznie. Miała wesołe, szare oczy. Mrugnęła na Rafała. — I ??? — W porządku. Hasło: „Czy u pani straszy?" Rudopióra parsknęła śmiechem. Dwa tułuby na taboretach spojrzały na nich z wyraźną dezaprobatą. Rafał na wszelki wypadek wycofał się do pokoiku Jolki. Miał nadzieję, że może przez przypadek znajdzie zachomikowane tam cukierki. Niestety. Albo Jolka już dawno je zjadła, albo schowała tak głęboko, że nawet Rafał nie potrafił wyłuskać ich spośród babskich fintifluszków. I wszystko ułożyłoby się znakomicie, gdyby nie mama. Tego nikt nie przewidział. Po prostu następnego dnia nie zjawiła się w kuchni na śniadaniu. — A Kasia? — spytał dziadek, smarując grzankę masłem. — Źle się czuje — tato przygładził włosy — zostanie w łóżku. Boję się, czy nie złapała jakiejś grypy. Rafał z babcią wymienili spojrzenia. To mogła być nie lada komplikacja. — Grypa w środku babiego lata? — zdziwił się dziadek. — Trzeba mieć pecha! — Kogo dzisiaj grasz? — spytał Rafał obgryzając ogórek. — Weź nóż! — dziadek skrzywił się z niesmakiem. — Skórę z ogórka się obiera, a nie obgryza! Gram kasjera, któremu złodzieje ukradli milion złotych. — Co ty mówisz, Tomaszu! — babcia wyraźnie się zaniepokoiła — I co? Znajdujesz ten milion? — Skądże! To już sprawa milicji. Łapią łobuzów, ale oni już pieniędzy nie mają. — Wydali? — zdziwił się tato. — Tak szybko? — Nie. Walizkę z milionem oddali do dworcowej przechowalni... — I zgubili kwit — dorzucił tato lekko. — Skąd wiesz? — w oczach dziadka zdumienie mieszało się z podziwem. — Czytałem to już chyba w dziesięciu kryminałach. Chwyt stary jak broda proroka. — Mogę pójść do mamy? — spytał Rafał, oblizując łyżeczkę po dżemie truskawkowym. — Wykluczone! — tato był stanowczy. Zamknął z trzaskiem teczkę. — Babcia dopilnuje, żebyś tam nie wchodził. Inaczej cała rodzina rozłoży się w ciągu tygodnia. — Mama emituje zarazki — dodała Jolka, poprawiając spadające na nos okulary. — Już ja się tym zajmę — babcia wstawiła garnek z mlekiem do lodówki. — W razie czego zamkniemy ją na siedem spustów, co Rafał? Tato wyszedł pospiesznie. Za nim Jolka. Dziadek marudził trochę w łazience, ale w końcu też się wyniósł. — O której przyjdą panie z administracji? — wyszeptała babcia znad zlewozmywaka. — Szczerbaty ma je tu przyprowadzić podczas dużej przerwy. Potem jest historia, a on postanowił poprawić stopień na czwórkę, więc... Babcia podała Rafałowi mokry talerz. — Tylko nie stłucz. I wycieraj porządnie. A ty kiedy dziś kończysz lekcje? Rafał zafrasował się. Odstawił suchy talerz na stos innych. — Są dwie możliwości: albo nawieję... — Nigdzie nie nawiejesz! — wrzasnęła babcia i dorzuciła cicho: — Nigdzie nie nawiejesz! Masz być w szkole tak długo, jak trwają lekcje. Zrozumiano? Rafał skrzywił się jak po zjedzeniu cytryny. — Już mi bokiem wychodzą te wyroby z plasteliny! Człowiek nie jest rzeźbiarzem! — Nigdy nic nie wiadomo — babcia wyżęła szmatkę. — Talent trzeba pielęgnować. Chuchać na niego i dmuchać. — A ja chciałbym mieć psa! Babcia wszelako udała, że nie słyszy. — Idź już, bo się spóźnisz. Patrz! — zatrzymała wnuka. — Szelka ci się odpruła