Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Przerażenie ogarnęło zimny umysł harpii. Nie próbował zabijać, chciał jedynie pozbyć się milczącego wroga, którego sztylet raz po raz wbijał się w jej ciało. Szarpała się dziko, wrzeszczała ohydnie i biła skrzydłami, aż wreszcie, gdy ostrze dotarło głębiej, przechyliła się i runęła w dół. Strzecha wyhamowała ich upadek. Kane i konająca harpia przelecieli przez nią i wylądowali na wijących się po podłodze ciałach. Posępny odblask pożaru słabo rozjaśniał wnętrze chaty i w tym świetle Anglik zobaczył coś, co nim wstrząsnęło — ociekające krwią czerwone kły w rozwartej paszczy i krwawą parodię ludzkiej postaci, wciąż jeszcze poruszaną resztką ulatującego życia. Z wnętrza labiryntu szaleństwa, w którym przebywał, wyciągnął rękę i jego stalowe palce zacisnęły się na gardle monstrum chwytam, którego nie mogło rozluźnić żadne darcie pazurami ani uderzenie skrzydeł. Trzymał, póki nie poczuł, że z potwora wycieka życie i chuda szyja zwisa złamana. Na zewnątrz trwała ciągle krwawa rzeź. Kane stał, po omacku zaciskając palce na drzewcu jakiejś broni, i wybiegł z chaty. Harpia próbowała wnieść się do lotu spod samych jego stóp. Spostrzegł, że tym, co schwycił w mroku, był topór, i zadał nim cios, od którego mózg potwora rozbryznął się jak woda. Potem skoczył przed siebie. Potykał się o trupy i części ciała, krew spływała mu z tuzina ran. Wreszcie zatrzymał się krzycząc z wściekłości. Wampiry odlatywały. Nie miały ochoty dalej potykać się z tym białoskórym szaleńcem, który w obłędzie był jeszcze straszniejszy niż one. Lecz harpie nie same wznosiły się w górę. W zachłannych szponach trzymały wyrywające się i krzyczące postacie. Kane, miotając się na wszystkie strony, ze skąpanym w krwi toporem w dłoni, pozostał sam w wiosce pełnej trupów. Kiedy odrzucił głowę do tyłu, by wykrzyczeć swą nienawiść do krążących nad nim stworów, poczuł, jak na twarz padają mu ciepłe, gęste krople. Z mrocznego nieba dochodziły jęki agonii i chichoty wampirów. Wtedy opuściła go resztka zdrowego rozsądku i kiedy wśród nocy rozległy się odgłosy upiornej, podniebnej uczty, a z gwiazd kapał krwawy deszcz, zaczął bełkotać coś nieskładnie, wykrzykując od czasu do czasu bluźnierstwa. Czyż nie był symbolem człowieczeństwa on, potykający się o poznaczone kłami ludzkie kości i wyszczerzone czaszki — z bezużytecznym toporem w ręku, wykrzykujący swą straszliwą nienawiść ku posępnym, skrzydlatym kształtom Nocy, których padł ofiarą, a które teraz chichotały demoniczne gdzieś ponad nim i zalewały jego oczy krwią swych żałosnych ofiar? 5. BIAŁOSKÓRY ZWYCIĘZCA Od strony gór nadszedł niepewny, blady świt i zadrżał nad krwawą rzeźnią, która była niegdyś wioską Bogonda. Chaty stały jeszcze wszystkie prócz jednej, która rozsypała się w stos tlejących głowni, lecz wiele z nich miało zerwane strzechy. Ulice zalegały sterty kości, częściowo lub całkowicie odartych z ciała. Niektóre były pokruszone, jak gdyby spadły z wielkiej wysokości. Była to kraina śmierci, w której pozostał tylko jeden ślad życia. Wsparty na skrwawionym toporze Solomon Kane przypatrywał się straszliwej scenie zamglonymi szaleństwem oczami. Brudny i poplamiony nie całkiem jeszcze zaschniętą krwią, spływającą z głębokich ran na piersi, twarzy i rękach, nie zwracał uwagi na ból. Lud Bogondy nie ginął samotnie. Między stosami kości leżało siedemnaście trupów harpii. Sześć z nich zabił on sam, reszta padła w zderzeniu z desperacką, śmiertelną furią Murzynów. Marna była to jednak rekompensata. Z czterystu mieszkańców Bogondy żaden nie dożył poranka. A harpie odleciały do swych jaskiń, nażarte do przesytu. Wolnym, mechanicznym krokiem ruszył Kane szukać swej broni. Znalazł szpadę, pistolety, sztylet i laskę ju–ju. Oddalił się od centrum wsi i poszedł w górę, w stronę wielkiej chaty Goru, gdzie zatrzymał się, porażony nową grozą. Obdarzone upiornym poczuciem humoru harpie zdobyły się na wspaniały żart — znad wejścia spoglądała na białego odcięta głowa starego kapłana. Tłuste policzki były zapadnięte, usta wykrzywione w idiotycznym grymasie przerażenia, oczy patrzyły wzrokiem skrzywdzonego dziecka. W martwych źrenicach dostrzegał Kane zdumienie i wyrzut. Spojrzał na rzeźnię, która kiedyś była Bogondą, potem na śmiertelną maskę Goru i uniósł do góry zaciśnięte pięści. Oczy mu płonęły, piana wystąpiła na wykrzywione wargi — Kane przeklął niebo i ziemię, i wszystkie sfery wyższe i niższe. Przeklął zimne gwiazdy, gorące słońce, szyderczy księżyc i szelest wiatru, wszystkie losy i przeznaczenia, wszystko, co kochał i nienawidził, milczące miasta przykryte wodami mórz, minione wieki i przyszłe epoki. W jednym straszliwym wybuchu bluźnierstwa przeklął bogów i demony, dla których ludzkość jest tylko zabawką, i Człowieka, co żyje jak ślepiec i sam kładzie kark pod żelazne kopyta swych bożków. Przerwał bez tchu. Gdzieś z nizin do jego uszu doleciał ryk lwa. W oczach Kane’a zabłysła przebiegłość. Długo stał nieruchomy, a z otchłani szaleństwa kiełkował w jego mózgu desperacki plan. W milczeniu kajał się za swe bluźnierstwa