Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- North - Iren podaBa pierwsze nazwisko, jakie wpadBo jej do gBowy. W tej chwili rozdzwoniB si telefon. - Mój Bo|e! - pani Blessed opu[ciBa rk. - {adnej lito[ci dla grzeszników! ZniknBa za przeszklonymi drzwiami z napisem BIURO. 77 -  Four Provinces" - zza póBprzymknitych drzwi dobiegB jej cichy gBos. - Czym mog sBu|y? Iren odeszBa par kroków. Nie chciaBa podsBuchiwa. Pani Blessed doBo|yBa wszelkich staraD, by zamieni swój pensjonat w prawdziwy hotel. Nie bez odrobiny wyrafinowania. PóBokrgBy kontuar recepcji pokryty czerwonym winylem, ozdobna tablica na listy i informacje (godziny mszy), stojak na parasole. Ale na lewo od drzwi frontowych le|aBo szeleszczce kBbowisko suchych li[ci. O [cian oparty byB mski rower. Na linoleum pod tylnym koBem zebraBa si woda. W gBbi przy schodach wisiaB aparat telefoniczny dla go[ci, przytwierdzony do dziobatego kawaBka pByty pazdzierzowej, upikszonej pajczyn nazwisk i numerów. W powietrzu czuBo si mdBy zapach nie[wie|ego tBuszczu. - A teraz, pani North... - zaczBa pani Blessed po wyj[ciu z biura. SignBa po olbrzymi ksig meldunkow i z hukiem opu[ciBa j na kontuar. - Ile noclegów? WBa[nie, ile. Ile razy ma si budzi wczesnym rankiem, wystraszona nie[miaBym skrobaniem dobiegajcym z pokoju obok, z jej pokoju? ZesztywniaBa Iren z nat|eniem wsBuchiwaBa si w nocne haBasy. Potem budziBa Stanleya. - SByszysz? - pytaBa. Nie wierzyBa w jego zapewnienia, |e pobudk zawdzicza miBosnym uniesieniom kocurów za oknem. - Co? - mamrotaB zza zasBony snu. (Koledzy |artowali z niego, gdy pojawiaB si w pracy wymczony, z zapadBymi oczami. Upojna noc z |onk, co, Stan?). 78 - To Pearl, posBuchaj! Stanley sByszaB tylko skrobanie i mysi tupot. - Iren, Iren... - wsparty na Bokciu kBadB dBoD na zagiciu jej ramienia w uspokajajcym ge[cie. W tamtych dniach to byB jedyny mo|liwy dotyk. - Wiesz przecie|, |e to wykluczone. Potem odwracaB si do niej tyBem. Szerokie, okryte flanel plecy dostatecznie jasno wyra|aBy nagan. Stanley nie pozostawiaB tu najmniejszych wtpliwo[ci. - Pani North? - powtórzyBa pani Blessed, przywoBujc Iren do rzeczywisto[ci. Iren chciaBa, by jej rozmówczyni przestaBa u|ywa jej nazwiska w taki sposób. ByBo w tym co[ wBadczego, jakby ro[ciBa sobie do niego prawo. - Och, jeden, tylko jeden. - Pani nie std? - spytaBa po wpisaniu do rejestru nazwiska Iren. - Nie znosz poBudniowego akcentu. Iren pokrciBa gBow. - Z wizyt? - Hm... tak - zajknBa si Iren. - Do szpitala... - Nic powa|nego, mam nadziej. - Och, nie, nie chodzi o mnie. Ze mn wszystko w porzdku. - W takim razie do przyjacióBki? - dociekaBa pani Blessed. - Tak. Moja przyjacióBka wBa[nie urodziBa dziecko. - Jakie to cudowne! A pani przejechaBa taki kawaB drogi... Stara si by miBa lub po prostu cignie mnie za jzyk, pomy[laBa Iren. 79 - Nawet pani sobie nie wyobra|a, jak po urodzeniu dziecka cieszyBam si z odwiedzin moich przyjacióBek - wyznaBa. - ByBam wtedy bardzo pBaczliwa, wie pani, jak to jest. A m|czyzni nie na wiele si w tej sytuacji przydaj. ZBego sBowa nie mog powiedzie na mojego Erica, wieczne odpoczywanie racz mu da Panie, ale m|czyzni po prostu tego nie rozumiej. - OdwróciBa si i signBa po klucz z tablicy wiszcej za ni. - A my rozumiemy - popatrzyBa na Iren znaczco. - Prawda? Iren oblaBa si rumieDcem. OdczuBa tajemn dum. Ta obca kobieta wziBa j za matk. - Dwójka, jak sdz