Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

— To jedyny pudding, ja jadamy — oświadczył Mały Jaś. — Bo tani! Mały Jaś niezawodnie pojawiał się, by wyskrobać brytfannę. Wiedziony jakimś szóstym zmysłem stawał w drzwiach, kiedy Jana zaczynała piec ciasto. Jana nadała imiona wszystkim swoim przyborom kuchennym i bardzo to rozbawiło Snowbeamów. Imbryk, który podskakiwał na ogniu, gdy zaczynała się gotować woda, został nazwany Pijaczkiem, patelnia Panią Muffet, miska Polly, rondel Tymoteuszem, kocioł Kocmołuchem, a wałek do ciasta Wałkiem. Ale i na Janę czekało jej Waterloo. Zabrała się do smażenia pączków. Niby to nic trudnego, niemniej nawet Snowbeamowie nimi wzgardzili. Jana postanowiła się nie poddawać i ponawiała próby. Wszyscy okazywali żywe zainteresowanie. Pani Kubusiowa udzieliła wyczerpujących wskazówek, mama Min nie szczędziła rad. Sklepikarz z Zakątka przysłał specjalny szmalec. Jana próbowała smażyć pączki na Tymoteuszu, próbowała na Pani Muffet. Nic z tego. Za każdym razem przewrotne pączki nazbyt nasiąkały tłuszczem. Jana budziła się w nocy i zamartwiała klęską. — Dosyć tego, moja najmilejsza Jano — powiedział tato. — Przecież wiesz, że nawet kot wdowy zmarł, bo się zanadto martwił. I wszyscy powtarzają mi, że jesteś za poważna na swój wiek. Bardzo cię proszę, zapomnij o tych pączkach. Jana nigdy nie nauczyła się naprawdę dobrze smażyć pączków. Miało to tę dobrą stronę, że nie wbiła się w pychę i nie zaczęła popisywać przed ciotką Ireną. Ciotka Irena pojawiała się często. Czasem zostawała na noc i Jana niechętnie prowadziła ją do swego ukochanego gościnnego pokoju. Ciotkę Irenę zawsze rozśmieszała myśl, że Jana ma gościnny pokój. I okazała rozbawienie, gdy zastała Janę rozłupującą szczapy na opał. — Zwykle to robi tato, ale dziś cały dzień pisał i nie chciałam go odrywać — oznajmiła Jana. — A zresztą ja lubię łupać szczapy. — Mała filozofka! — uśmiechnęła się ciotka Irena, próbując ją pocałować. Jana zarumieniła się aż po uszy. — Przepraszam, ciociu Ireno, ale ja nie lubię, żeby mnie ktoś całował. — Ładnie to tak mówić do własnej ciotki, złotko? — ciotka Irena podniosła wymownie brwi. Uśmiechniętej, ociekającej słodyczą ciotki Ireny nie można było rozgniewać. Jana uznała, że gdyby raz doszło do jakiejś awantury, zdołałaby ją potem polubić. Wiedziała, że tacie jest trochę przykro, że między nią i ciotką Ireną jakoś się „nie układa”, i tato uważa, że to ona jest temu winna. Może tak i było. Może to bardzo brzydko z jej strony, że nie lubi ciotki Ireny. „Ale dlaczego ona zawsze patrzy na nas z góry? — myślała z oburzeniem Jana. — Nie chodzi o to, co mówi, ale jak mówi. Traktuje mnie tak, jakbym się bawiła w prowadzenie gospodarstwa”. Czasem jeździli do miasta na obiad do ciotki Ireny. Obiady były wspaniałe. Z początku Jana uważała to za osobistą zniewagę. Ale po paru tygodniach poczuła, że potrafi już ciotce Irenie dorównać. — Cudownie sobie radzisz, złotko. Ale wciąż powtarzam twojemu ojcu, że nie należy cię obarczać aż taką odpowiedzialnością. — Lubię odpowiedzialność — obraziła się Jana. — Nie bądź taka przewrażliwiona, złotko — zabrzmiało to jak oskarżenie o zbrodnię. Jana nie potrafiła upiec pączków, ale z łatwością opanowała sztukę smażenia dżemu. — Lubię smażyć dżem — odpowiedziała tacie, kiedy spytał, po co zadaje sobie tyle trudu. Za każdym razem, kiedy wchodziła do spiżarni, czuła ogromną satysfakcję patrząc na półki pełne słoików z bursztynowymi i rubinowymi dżemami i galaretkami. Co rano zrywała się skoro świt i szła z Min albo ze Snowbeanami zbierać maliny. Potem dom na Wzgórzu Latarni przesiąkał pikantnym zapachem marynat. Kiedy Janka Lister z Zakątka urządziła przed ślubem przyjęcie, na które należało coś przynieść, Jana dumnie wkroczyła z koszykiem pełnym dżemów i marynat. Świetnie się na tym przyjęciu bawiła, znała już bowiem wszystkich i wszyscy ją znali. Każdy spacer do wsi był teraz wielką przyjemnością, z każdą spotkaną osobą było o czym pogadać, każdy pies merdał ogonem i towarzyszył jej kawałek drogi. Obecnie Janie wszyscy wydawali się mili. Tylko każdy na swój sposób. Z każdym potrafiła rozmawiać, i to na każdy temat. Lubiła się bawić z dziećmi, ale lubiła też pogadać ze starszymi. Odbywała pasjonujące dyskusje z Milowym Krokiem o zaletach zielonej paszy, cenach wieprzowiny i dowiadywała się, czemu krowy powinny gryźć gałęzie. Co niedziela rano obchodziła z Kubusiem Janem jego pola i zastanawiali się, jakie będą zbiory. Wuj Nagrobek pokazał jej, jak powozić dwukółką. — W try miga nauczyła się zakręcać — chwalił ją potem przed Kubusiami. Milowy Krok nie chciał dać mu się prześcignąć i pozwolił Janie zwozić siano. — Fajnie sobie radzisz, Jano. Widać, że wiesz, co to koń. Ale najulubieńszym przyjacielem Jany został stary Tymoteusz Salt, który mieszkał tuż nad przystanią, w niskim domku pod ciemnymi świerkami. Miał najweselszą, bystrą twarz, która wyglądała jak zrobiona z pomarszczonego rzemienia, a głęboko osadzone oczy wyglądały jak studzienki śmiechu