Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Bez niej czułby się pewnie gorzej. Jest jeszcze młody i nie ma tyle siły co dorośli. Jeszcze raz dziękuję. – Uśmiechnęła się najwdzięczniej jak umiała. – Cieszymy się, panno Snowden. Uśmiechnęła się jeszcze raz. Mężczyźni odwzajemnili uśmiech i poszli dalej. Jedynie Davy zawahał się na moment, jakby chciał coś powiedzieć. Zrezygnował jednak i bez słowa odwrócił się również. Ze sklepu wyszedł Mc Lean. Wydawał się zadowolony. W ręku niósł spory worek. – Nie dźwigasz chyba w tym worku pocisku od armaty? – wskazała szyld. – Nie zwracaj uwagi na szyldy, Bess. U Joe’ego można dostać wszystko. Ja kupiłem miedziany kociołek do gotowania dobrej zupy z ryb. Obiecałem go Mag już dawno, ale nie było. Przywiozła dopiero „Umatilla”. Możemy iść. Strzelby przyjdę obejrzeć po obiedzie. Joe jeszcze nie rozpakował. Żona Mc Leana ucieszyła się z kociołka. Czekała już z obiadem. Gdy tylko weszli, z triumfem pokazała na Boba. – Popatrzcie! Bess przyjrzała się twarzy brata. Guz na jego czole zniknął prawie zupełnie. Sina obwódka wokół oka zmniejszyła się i przybrała bladooliwkowy odcień. Przy mocno opalonej twarzy chłopaka była prawie niewidoczna. – Jesteś cudotwórczynią, Mag. Jak tego dokonałaś? – Lód. To najlepszy środek. I woda z octem. – Lód? Skąd go wzięłaś? – Z „Umatilli”. Mają pełne ładownie. Obłożyli nim żywność na drogę. Po waszym wyjściu wpadł Bennet. Poprosiłam go i przysłał cały worek. Bob wprawdzie krzywił się trochę, ale 30 proszę jaki skutek. Mc Lean uśmiechnął się. – Muszę ci powiedzieć, Bess, że gdyby Mag była Indianką, byłby z niej najlepszy szaman. Wyleczy cię z każdej choroby. A na ranach nikt się tak nie zna. Ale mówisz, Mag, że wpadł Bennet. Miał coś do mnie? – Nie. Przyszedł dowiedzieć się, czy z Bobem wszystko w porządku. A co u Barnarda? Czy wie coś o złocie Bess? – Tak, wie wszystko. Posłuchaj... – Gdy powtórzył jej całą rozmowę i opowieść Westa, zamyśliła się. – Szkoda złota – powiedziała wreszcie. – Oczywiście Francis jest uczciwy i zwróci wszystko, chociaż poniesie przy tym sporą stratę. Dobrze, że przynajmniej wiecie, gdzie jest ojciec Bess. Chyba łatwo go będzie odszukać. – To nie takie proste, Mag. Łatwo będzie odnaleźć miejsce, gdzie Henry założył swój zimowy obóz, ale to wcale nie musi być blisko potoku. – Nie rozumiem – patrzyła na męża zdziwiona. – To proste. Ojciec Bess znalazł złoty potok. Wiesz, co to znaczy? – Oczywiście. Będzie bogaty. – Masz rację, kochanie – uśmiechnął się – ale tylko wtedy, gdy nikt inny tego potoku nie odnajdzie. Jego zimowa ziemianka nie musi być blisko odkrywki. Stąd jej znalezienie wcale nie przybliży Bess tak bardzo do jej ojca. Bess musi czekać na Dana i nie to mnie martwi. – A co, Ike? – Ten list. – Sądzisz, że jest z nim coś nie w porządku? – Nie. Z listem jest w porządku, tylko że na zdrowy rozum Bess nie powinna go była otrzymać. – Jak to? – Obie kobiety spojrzały na niego zdumione. – Pamiętasz, Bess, co mówił Willis? Twierdził, że list wiózł Hartwell. Gdy go znaleziono, nie miał żadnej korespondencji. Obrabowano go. Listy zabrał bandyta lub bandyci. Czemu nie zniszczyli ich? Czemu wysłali do Bess? – A może to nie bandyci, Ike. Może korespondencję znalazł ktoś inny i przekazał na statek? – Nie, kochanie. Wszyscy wiedzą, że jedynie Barnard zajmuje się korespondencją. Hartwell pracował u niego. Ten fakt też znają wszyscy. Gdyby korespondencja wpadła komuś w ręce przypadkowo, oddałby ją Francisowi. Gdyby znaleziono ją przy Hartwellu, powiadomiono by o jego śmierci. A nic takiego nie stało się. Myślę, że listy zabrali bandyci, a potem wysłali. Oczywiście nie wiem czy wszystkie, ale wysłali ten jeden. I nie podoba mi się to... Mag wzruszyła ramionami i powiedziała dyplomatycznie: – Pewno mieli jakiś powód, Ike. Nie znamy go jednak. Trzeba poczekać. Może Dan coś wyjaśni, kiedy się tu zjawi? – Tak, jeśli się zjawi. – Nie jesteś tego pewien – Bess zaniepokoiła się. – Dlaczego mógłby się nie zjawić? Mc Lean zasępił się. – Nie wiem, Bess. Różnie może być. Słyszałaś, co mówił West. Napad na niego. Zabójstwo Hartwella. Ale były i inne wypadki. Tu w samym Yale, zaraz po naszym przybyciu z Fort Kamloops, w dziwnych, nie wyjaśnionych dotąd okolicznościach zastrzelono starego Wallace’a. Był poszukiwaczem. Przyjechał po zapasy i przywiózł trochę złota. Zginął tego samego dnia. Złoto też zniknęło. Nie wiadomo, kto to zrobił. Podobnie było na Madison Bar z Millerem. Znalazł złoto i biegł do Yale, by zarejestrować działkę. Nie udało mu się. Zginął po drodze. Dziś wszystkie działki są tam zarejestrowane. Jest wśród nich i 31 działka Millera, tyle tylko, że nikt nie wie która i kto ją zajmuje. Były i inne przypadki. Mag mogłaby ci o nich opowiedzieć. – Ale przecież są tu władze, czy jakiś szeryf? Nie mogą nic zrobić? – W tym właśnie cała sprawa, Bess. Jeszcze dwa lata temu, a nawet wiosną ubiegłego roku nikt o złocie nie słyszał i nie było obcych. Nie był więc potrzebny szeryf. Całą władzą był dowódca fortu Yale. I w zupełności wystarczał. Dziś zmieniło się wszystko. Przybyło już ponad tysiąc obcych i z każdym dniem przybywa ich coraz więcej. Część to poszukiwacze, ale jest bardzo wielu i innych. Nie kopią, a złoto posiadają. Życie w tej dotąd spokojnej osadzie, dziś wygląda trochę inaczej. Od ubiegłej jesieni powstało parę saloonów, kilkanaście zajazdów i innych podejrzanych spelunek. Kwitnie poker, ruletka i kości. Nie ma nocy, a czasem i dnia, bez jakiejś poważniejszej awantury. Coraz częściej w użyciu jest broń i nierzadko ktoś traci życie. Podobnie jest na działkach i w obozach poszukiwaczy. Jakby na potwierdzenie tych słów gdzieś niezbyt daleko rozległy się krzyki i gruchnęło kilka strzałów. Mc Lean wstał i skierował się w stronę drzwi. – Pójdę zobaczyć, poczekajcie. – Pójdę z panem – Bob poderwał się ze swego miejsca. Bess chciała zaprotestować, ale żona Mc Leana widząc przyzwalający gest męża, powstrzymała ją. – To normalne, Bess. Mężczyźni zawsze interesują się takimi sprawami