Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Poza tym nie da się też przecenić edukacyjnych walorów ciężkich łańcuchów. W niedzielę przychodzą do nas odwiedzający. Gdy przeprowadza- my ich obok wyjących, uwalanych nieczystościami szaleńców, odci- ska to w ich umysłach niezatarte piętno. Psychologia równie inten- sywnie zajmuje się leczeniem, jak i przeciwdziałaniem. Statystyki zaś pokazują, że ludzie, którzy oglądali nasze piwnice, rzadziej po- padają w obłęd niż reszta społeczeństwa. - To bardzo ciekawe - rzekł Joenes. - Wszystkich obłąkanych leczycie w ten sposób? - Na Boga, nie! - odparł doktor, śmiejąc się. - My w służbie psychologii nie możemy sztywno trzymać się procedur. Forma obłę- du często sama sugeruje leczenie. I tak na przykład melancholików uderzamy w twarz chusteczką nasączoną sokiem z cebuli. Zwykle działa to cudownie pobudzająco. Jeśli zaś idzie o paranoików, naj- lepiej wziąć udział w ich urojeniach. Dlatego nasyłamy na nich szpie- gów, urządzenia prześwietlające i tym podobne. W ten sposób pa- cjent przestaje być obłąkany, bowiem w wyniku manipulacji jego obawy znajdująpotwierdzenie w rzeczywistości. To rozwiązanie sta- nowi jeden z naszych triumfów. - Co się dzieje dalej? - spytał Joenes. - Gdy sprawimy, że świat paranoika staje się rzeczywistością, wówczas próbujemy zmienić strukturę tej rzeczywistości, aby przy- wrócić pacjenta do normalności. Jeszcze dokładnie tego nie opra- cowaliśmy, ale teoria jest obiecująca. - Jak widzisz - zwrócił się Lum do Joenesa - doktorek jest praw- dziwym myślicielem. - Ależ skąd - zaprzeczył doktor ze skromnym uśmiechem. - Staram się jedynie unikać utartych ścieżek, mieć umysł otwarty na nowe hipotezy. Taki po prostu jestem i nic ponadto. - Ależ daj spokój, doktorku - rzekł Lum. - Nie, naprawdę - bronił się doktor. - Mam po prostu coś, co nazywają dociekliwym umysłem. W przeciwieństwie do niektórych moich kolegów ja stawiam pytania. Na przykład: kiedy widzę doros- łego człowieka skulonego w pozycji embrionalnej z zamkniętymi oczami, nie stosuję natychmiast silnej terapii wstrząsowej. Pytam raczej samego siebie: co by się stało, gdybym zbudował wielkie sztuczne łono i umieścił tego człowieka w jego wnętrzu? To praw- dziwy przykład. - Jak to się skończyło? - zapytał Joenes. - Gość się udusił - zaśmiał się Lum. - Nigdy nie uważałem się za inżyniera - powiedział sztywno doktor. - Próby i błędy są rzeczą niezbędną. Poza tym uważam ten przypadek za sukces. - Dlaczego? - zapytał Joenes. - Dlatego że tuż przed śmiercią pacjent wyprostował się. Do- tąd nie wiem, czy uleczyła go śmierć czy sztuczne łono, czy może też obie te rzeczy naraz. Jednakże ten eksperyment ma niewątpliwie znaczenie teoretyczne. - Tylko żartowałem, doktorku - powiedział Lum. - Wiem, że robi pan dobre rzeczy. - Dziękuję, Lum - rzekł doktor. - A teraz panowie mi wybaczą. Pora odwiedzić chorego. Ciekawy przypadek. Pacjent wierzy, że jest wcieleniem Boga. Jego przekonanie jest tak silne, że dzięki zdolno- ściom, których nawet nie próbuję zrozumieć, potrafi sprawić, by mu- chy fruwające po celi uformowały aureolę nad jego głową. Szczury biją przed nim pokłony, a ptaki przybywają z najdalszych okolic, by śpiewać mu pod oknem. Fenomen ten zainteresował jednego z moich kolegów, ponieważ sugeruje, że istnieje nieznany dotychczas kanał komunikacyjny między człowiekiem a innymi istotami. - Jak go leczycie? - spytał Joenes. - Reprezentuję podejście przyjazne dla pacjenta - odparł dok- tor. - Przytakuję jego urojeniom, udając, że jestem jego czcicie- lem albo uczniem. Codziennie przez pięćdziesiąt minut siedzę u je- go stóp. Kiedy zwierzęta biją przed nim pokłony, ja czynię to samo. W każdy czwartek zabieram go do szpitala i pozwalam mu leczyć chorych, bo to zdaje się sprawiać mu przyjemność. - Naprawdę ich leczy? - zapytał Joenes. - Jak dotąd ze stuprocentową skutecznością - odparł doktor. - Rzecz jasna, tak zwane cudowne uzdrowienia nie są niczym nowym zarówno dla nauki, jak i dla religii. Nie udajemy, że wiemy wszystko. - Mógłbym zobaczyć tego pacjenta? - spytał Joenes. - Oczywiście - odparł doktor. - Uwielbia wizyty. Przygotuję wszystko na dzisiejsze popołudnie. To powiedziawszy, doktor oddalił się z uśmiechem. Joenes przyglądał się jasnemu, urządzonemu ze smakiem salo- nowi, przysłuchując się błyskotliwym rozmowom prowadzonym wokół. Zakład Hollis dla Obłąkanych Przestępców wydał mu się cał- kiem przyzwoitym miejscem. Chwilę potem okazał się jeszcze bar- dziej przyzwoity, bowiem Joenes dostrzegł zbliżającą się Deirdre Feinstein. Śliczna dziewczyna rzuciła mu się w ramiona, a zapach jej włosów przypominał zapach dojrzałego w słońcu miodu. - Joenes - odezwała się drżącym głosem - myślałam o tobie bez przerwy od naszego przedwczesnego rozstania w San Franci- sco, kiedy tak nierozważnie i z taką miłością ująłeś się za mną. Wciąż myślałam o tobie we śnie i na jawie, tak że z trudem odróżniałam jedno od drugiego. Z pomocą mojego ojca, Seana, szukałam cię po całej Ameryce. Bałam się, że już nigdy cię nie zobaczę, aż w końcu przybyłam tu, by uspokoić zszarpane nerwy. Och, Joenes, to los czy przypadek znów zetknął nas ze sobą? - Cóż - zaczął Joenes - wydaje mi się... - Wiedziałam - przerwała Deirdre, pociągając go mocniej ku sobie. - Pobierzemy się za dwa dni, czwartego lipca. Pod twoją nie- obecność stałam się patriotką. Zgadzasz się? - Cóż - zaczął Joenes - myślę, że powinniśmy rozważyć... - Byłam tego pewna - nie dała mu skończyć Deirdre. - Zda- ję sobie sprawę, że w przeszłości byłam dzikuską. Zachowywa- łam się prowokująco. Spędziłam miesiąc ukryta w męskim aka- demiku na Harwardzie. Byłam królową tancerzy z West Side i za- biłam swoją poprzedniczkę łańcuchem od roweru. Były jeszcze inne dziecinne wybryki. Wprawdzie nie jestem dumna z tego wszystkiego, ale też nie wstydzę się szaleństwa naturalnego dla młodości