Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Czułem się jak kretyn. Przez pewien czas nie mówił o niczym innym, tylko o wygodzie i relaksie. „No, śmiało", powtarzał, „rozluźnij się trochę". Wreszcie oznajmił: „Sześć milionów sześćset tysięcy to kupa forsy". Na to ja: „Pozwól, że coś ci wyjaśnię. Na same przygotowania wydaliśmy już ponad dwa i pół miliona". Zdjął nogi z biurka, wstał i zaczął łazić z kąta w kąt. Potem znów sekretarka przyniosła mu jakąś wiadomość. Przeczytał ją, podarł kartkę i rzekł: „Sądzisz, że powinienem to wziąć pod rozwagę?" Zapytałem więc: „A ty nie widzisz takiej możliwości?". Odparł: „Nie, w żadnym wypadku". Dopiero po chwili dodał: „Zresztą nie mogę niczego wykluczyć. Decyzja nie zależy tylko ode mnie, będę musiał przedyskutować tę propozycję z resztą zarządu". Schlichtmann urwał, jakby się nad czymś zamyślił, po czym ciągnął: - Chyba nastąpił przełom. Odniosłem wrażenie, że Eustis miał swobodę decyzji do wysokości dziesięciu milionów, zażądaliśmy jednak więcej, dlatego musi się naradzić ze wspólnikami. Poprosił, żebym został do jutra. Co prawda ocenił, że raczej nie uzyska zgody, ale cały ten cyrk ze zdejmowaniem marynarki i kładzeniem nóg na biurku według mnie wskazuje, że i jemu zależy na ugodzie. Na pewno by nie prosił, żebym został w Nowym Jorku, gdyby miał tylko zaoferować osiem milionów. Był podekscytowany, niezwykle ożywiony, co wydało mi się niepodobne do niego. Wspomniał, że zadzwoni do Charlesa Erharta z Maine i paru innych bubków. Mamy się spotkać jutro o jedenastej. Erhart był naczelnym dyrektorem administracyjnym koncernu i wiceprezesem rady nadzorczej. Phillips uznał, że to dobry znak. - Zapowiada się obiecująco - powiedział. - W każdym razie zaczęli się liczyć z naszymi żądaniami. Tego wieczoru Schlichtmann kładł się do łóżka z nadzieją, ale w duchu nakazywał sobie ostrożność. Po tak długiej huśtawce euforii i przygnębienia raczej nie mógł już ufać własnym przeczuciom. I w takim też stanie wewnętrznego rozdarcia odebrał nazajutrz rano telefon od Eustisa. - Nie da się podjąć decyzji już dzisiaj - powiedział prezes. - Zadzwoń do mnie jutro koło jedenastej. Zostaniesz w Nowym Jorku? Schlichtmanna zatkało. Bąknął niepewnie, że może zaczekać do jutra. Kiedy adłożył słuchawkę, Gordon wrzasnął: - Kurwa! Z jakiej racji mam tu siedzieć jeszcze jeden dzień, gapić się bezmyślnie w telewizor i czyścić buty do połysku?! Zadzwoń do niego i powiedz, że lyyjeżdżamy! Jan, całkiem już zdezorientowany, posłusznie zadzwonił i przekazał sekretar-;e prezesa, że jednak zdecydował się wracać do Bostonu. - Proszę powtórzyć, żeby Al zadzwonił do mojego biura. - Co się stało? - zapytała ironicznie. - Nie podoba się panu w Nowym forku? Przez cały następny dzień w kancelarii przy Milk Street wszyscy czekali na telefon od Eustisa. Phillips, który w nocy nie zmrużył nawet oka, zajął się lekturą traktatu Clausewitza O wojnie. Kiedy odłożył książkę na stół, otworzyła się sama na rozdziale zatytuowanym „Odwrót po klęsce". To kolejny omen, powiedział Schlichtmannowi. Conway tępo wyglądał przez okno swego gabinetu. W biurze panowała atmosfera zaraźliwej ospałości. W pewnej chwili Phillips wszedł do pokoju i usiadł przy biurku, lecz jeszcze przez pewien czas panowało milczenie. Wreszcie Conway westchnął ciężko. - Nie poszedłbyś do kina? - A który jest dzisiaj? -zapytał Phillips. - Dwudziesty pierwszy sierpnia, czwartek. Mark przyłożył dłonie do skroni, jakby dokuczał mu nieznośny ból głowy. - Dłużej tego nie wytrzymam — mruknął. - Nawet nie ustaliliśmy dotąd nieprzekraczalnej granicy, a już za dwa tygodnie ma się rozpocząć drugi etap procesu. Najdalej jutro trzeba osiągnąć porozumienie. - Jak chcesz to zrobić? - zainteresował się Conway. - Może warto położyć uszy po sobie i jeszcze trochę zmniejszyć żądania? Jan naprawdę nie jest gotów do drugiego etapu. Po chwili wstał i powlókł się do gabinetu Schlichtmanna. Ten siedział bez ruchu, jak manekin na wystawie sklepowej. Na jego biurku nadal nic nie leżało z wyj ątkiem kartki z wiadomością od Normy Nathan, poluj ącej na sensacje dziennikarki „Boston Herald", która szykowała doroczną listę najatrakcyjniejszych bo-stońskich kawalerów i chciała umieścić na niej Schlichtmanna. Do tego celu wystarczyła jej w zasadzie tylko jedna informacja: wysokość rocznych dochodów. - Powiedz, że jesteś jednym z czterech chętnych do podziału miliarda - poradził Phillips. Jan podarł kartkę i wyrzucił do kosza. Siedzieli w milczeniu, czekając na telefon. Phillips palił jednego papierosa za drugim i obserwował w napięciu, jak smugi dymu wiją mu się wokół palców. Schlichtmann patrzył przez okno na grupę turystów. - Nagle wszyscy przestali do nas dzwonić, nawet wierzyciele? - odezwał się w końcu. - Mamy jeszcze jakieś inne sprawy? Phillips przypomniał o pani Gallagher, której pękł tętniak mózgu. Zajmował się jej przypadkiem, kiedy ława przysięgłych obradowała nad wyrokiem w sprawie Woburn. Nie ukończył przygotowań, więc nie można było jeszcze przystąpić do procesu, lecz Phillips zastanawiał się już nad warunkami ugody, gdyż ta mogłaby im zapewnić dopływ gotówki. Poprosił więc Schlichtmanna, żeby się skontaktował z rzecznikiem pozwanych. Jan energicznie pokręcił głową. - Przecież to zajmie najwyżej minutę. - Nie teraz, później. 361 Schlichtmann odchylił się na oparcie fotela, splótł palce za głową i popatrzył w sufit. - Przypominam sobie, jak pięć lat temu pojechałem do Woburn i przekonywałem ludzi, że to beznadziejna sprawa, zbyt kosztowna, długotrwała i niegwa-rantująca żadnych efektów. Wtedy jej akta miały najwyżej centymetr grubości, w teczce było tylko wstępne sprawozdanie Centrum Badań Epidemiologicznych i podpisane przez Mulligana indywidualne umowy z klientami. Ile razy spojrzałem na tę pieprzoną teczkę, rzygać mi się chciało. Dołączył do nich Conway. Klapnął ciężko na kanapę i zasłuchał się w te reminiscencje. Schlichtmann spojrzał na niego. - Sądzisz, że powinienem był rozmawiać z Eustisem, a nie z sekretarką? - Oczywiście. Przecież zapowiedziałeś mu, że lecisz do Nowego Jorku, żeby podpisać porozumienie. - Gordon nakrzyczał na mnie, że nie ma zamiaru dłużej tam siedzieć. Kazał mi zadzwonić i przekazać, że wyjeżdżamy. Więc zadzwoniłem. - To był szczyt głupoty i przejaw słabości — ocenił Conway, ale w jego głosie dominował smutek, a nie złość. - Zatem popełniłem jeszcze jeden błąd. Conway nie odzywał się więcej, siedział ze zmarszczonymi brwiami, stopą kręcił młynka, a wokół palca owijał sobie pasemko zdecydowanie już za długich włosów. Phillips zaczął się bawić gałką drzwi, otwierał je i zamykał, a postukiwanie zamka było jedynym dźwiękiem słyszalnym w pokoju