Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Trudno. Skazani jesteśmy, jeżeli chcesz: nasze pokolenie, na walkę. Nie uciekniesz od niej. - Widzisz, Pawłusza, mówisz patetyczne frazesy. A sam sobie przeczysz. Bo weź chociażby teraz: gdzie jest ta walka? Właśnie odwrotnie, skazany jesteś na niewalczenie. Jedziesz drogą, widzisz pod strzemionami kurz, który wzbija twój koń, całymi dniami. Ja wcale nie pragnę "zginąć za ojczyznę" koniecznie, nie myśl. Ale ty też ani zapytać, ani dowiedzieć się nie masz prawa, dlaczego na przykład teraz nie walczymy? Dlaczego stoimy na Berezynie, a nie nad innym ruczajem? Dlaczego jutro możemy walczyć, albo zostać odesłani do domów? - Poczekaj, a ty masz gdzie pójść? Coś z sobą zrobić? Pieniądze? Warunki? Weź pod uwagę, że będziesz musiał ukrywać się. Zdajesz sobie sprawę z takiego "cywilnego" życia? We własnym kraju? - Właściwie... To nie wiem... Ja, widzisz... - Nieee, ciebie, widzę, coś raptem przypiekło. Naturalnie, że masz rację, ogólnie biorąc, ale tego się nie zmieni. Weź, że ze mną jest jeszcze gorzej. Ja tu tylko na przyczepkę, dla tej walki o której ci kiedyś mówiłem. A teraz... Masz rację, ale dokąd pójść? Judenicz, mówią, już prawie rozbity. Denikin, mówią, poniósł klęskę i cofa się. Nie dogonisz nawet. Domu nie mam, przepadł. Co robić? - Właśnie, co robić, żeby się wyrwać? - Wiesz co... Dawaj szczerość za szczerość. I ja tobie zdradzę moją tajemnicę. I ja, przyznam, myślę żeby zdezerterować, ale nie tak jak ty. A, nazwijmy: "konno i zbrojnie". Dawaj razem. Tyle się teraz mówi o tym "baćko" Bałachowiczu. On tu przechodzi kędyś. Dawaj do Bałachowicza zwiejemy! I wtedy... Bardziej poczuli niż zauważyli, jak zatrzymała się przed nimi sylwetka. Była to sylwetka majora sztabu: - Co to?! Widzę, już się nie salutuje?! Zestawili z dźwiękiem ostróg obcasy, wyprostowali się na baczność, lewa ręka wzdłuż pochwy szabli: - Przepraszamy pana majora! Nie zauważyliśmy, panie majorze! - Ułani co tu robią? Co?! - Czekamy na ekwipunek dla pułku, panie majorze. - To marsz do koszar! Nie łazikować po ulicach. - Rozkaz, panie majorze. Oddalił się zacietrzewionym krokiem. - Skąd taki chchchch... marynowany się wyrwał raptem! - zgrzytnął Zybienko. - Maaać jego... tam. Chodź. To mówisz, do Bałachowicza? A co dalej? - No, już tobie ręczę, że u niego zadepczesz tego robaka, co ciebie nagle ugryzł. Czasu nie będzie na rozmyślania, jak pójdziemy na tyły bolszewickie. To mówią ci, którzy z nim chodzili, nie ja mówię. Spotkałem tu jednego ziomka... Nie spuszczaj głowy, bo znowu natkniemy się na jakiegoś... holenderskiego i przeoczymy. Ale Karol szedł dalej ze spuszczoną głową. Istotnie ten major (zzza...) rozproszył skupienie. Czuł teraz, że łgał przed Zybienką, a najgorzej, że łgał przed sobą. Co mu tam, Bałachowicz... A zresztą, kto wie, może?... Trzeba pomyśleć. - Czort jego wie... - odpowiedział głośno, i szli jakiś czas w milczeniu. - Ale wiesz, mnie się zdaje, że nie to. Bo nawet tak zwane przygody wojenne, weź, jak one spływają po tobie już po półgodziny, jak woda z gęsi. A dlaczego? Bo tu nie chodzi o przeżycia, a bezmyślną bierność tych przeżyć. Jedziesz, naskoczą na ciebie, jak wtedy raptem z lasu. Niby wielki wstrząs, wrażenie. Ale po godzinie znów tylko jedziesz. Wszystko dzieje się poza twoją inicjatywą. Ty nie masz żadnej. Na odległość stu kroków, i to jesteś na łańcuchu, który ktoś trzyma w ręku. Nie możesz wybrać sobie nie tylko drogi, ale nawet krzaku za którym możesz się wysssr... czy zza którego masz strzelać. Co z tego, że miej ty choć najlepszego konia, kiedy nie masz prawa nim kierować. - No to musisz być wodzem naczelnym. - Nie, ja nie żartem mówię. Nie chodzi o wodza naczelnego. Bo już byle porucznik ma w ramach zakreślonych przez wodza jakąś własną swobodę inicjatywy. W tych ramach, jakie ma. Czasem ludziom więcej do szczęścia nie potrzeba, nawet w życiu normalnym. Więc widzisz: wojna z konia oficerskiego, a z konia ułańskiego, zupełnie inaczej wygląda. Nawet w granicach tego samego plutonu. - Ech, Karol, żebym tak był Trockim z Dzierżyńskim w jednej osobie, to bym zaraz rozkazał: złapcie mnie tu niejakiego, i powieście zaraz, ułana pierwszego plutonu, drugiego szwadronu, Karola Krotowskiego! To największy wróg społeczności na tym świecie, który pragniemy uspołecznić! - A ty nie to samo mówiłeś, pamiętasz, wtedy, na zastawie w nocy, przy kulomiocie? - Mniej więcej... Ale pamiętasz konkluzję? Walczyć trzeba. Płacząc, a trzeba. Ktoś im z daleka dawał znaki, kto ich dostrzegł na ulicy. To był Brąkiewicz. Transport przyszedł! Do południa wszystko było gotowe, i rozkaz: w piętnaście minut przygotować się do odjazdu! - Człowiek nie zdąży nawet nogi w strzemię włożyć -przesadzał Ruczetta. - Pożegnałeś się z kuzynką? - Nie. - Odparł sucho Karol. Lewą rękę z powodami od wędzidła oparł na przednim łęku siodła, prawą chwycił za tylny, wparł kolano w klapę, uniósł się w sekundę, jednym machem przerzucił drugą nogę, złapał nią prawe strzemię, poprawił się na siodle, i już automatycznie rozbierał w palcach lewej dłoni cugle od wędzidła i munsztuka. Jeszcze tylko ruchem łopatek przesunął karabin na plecach. Skarogniady jego koń, wypoczęty w Bobrujsku, zaczynał pod nim niespokojnie dreptać w miejscu, wyrzucać łeb, by zwolnić ucisk cugli; grzebał kopytem. I znowu sunęli jak zawsze, w tak dobrze im znanym cierpkokwaśnym odorze skóry siodeł, końskiego potu; porucznik Kluczkowski na przedzie, wachmistrz Karczmarek zamykając pochód. Z posmakiem kurzu na wargach. Ale niebawem dokonać się miał ten największy w przyrodzie przewrót, gdy kurz na drogach zaczyna się zmieniać w błoto na drogach. W tym to okresie zginął na patrolu od zbłąkanej kuli wachmistrz Napiórkowski. Było tyle czasu wolnego, że chowano go ceremonialnie, z oddaniem w powietrze dawno nie ćwiczonych salw karabinowych; z przemówieniami nad mogiłą. Akurat nazajutrz po pogrzebie, podczas rannego czyszczenia koni, pilnie dozorowanego przez wachmistrza Karczmarka (bo rozeszła się pogłoska, że generał Szeptycki wybiera się na inspekcję oddziałów przyfrontowych) przybiegł goniec ze sztabu pułku. - Krotowski Karoool! - wołał już z daleka