Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Było jednak coś, czego kremy nie mogły wymazać: ślad w umyśle. Nowa Sara nie wiedziała nic o swoim podwójnym życiu i ciążących na niej obowiązkach, a trudno było zakładać, że weźmie je na siebie dobrowolnie. Wprzęgnięcie dziewczyny do ich planów będzie wymagało wielu sztuczek, podstępnych i okrutnych. Jednak dame Alecto już się zdecydowała. - Poczytaj teraz trochę jej dostojności, Gardner, a ja przygotuję lekarstwo. Gardner wzięła gruby zeszyt i zaczęła. - Czternasty kwietnia 1798 roku. Dzisiaj był pogrzeb mamy. Odbył się nadzwyczaj uroczyście. Karawan ciągnęło sześć czarnych koni ozdobionych piórami, a najgorętsze kondolencje przysłał sam król Henryk. Na pogrzeb przybyła chyba cała marchia. Sama nie wiem, ilu mogło być ludzi. Teraz Mooncoign należy do mnie. Jestem markizą! Jakie to wszystko wydaje się dziwne. Powiedziano mi, że muszę zostać przedstawiona w towarzystwie jeszcze tego roku, ale wciąż jestem w żałobie po mamie, więc wszystko ma się odbyć bardzo skromnie. I oczywiście prezentacja na Dworze... muszę sprawić sobie nową garderobę najlepszej jakości. Wszystko ma być czarne... jakież to nudne. Ale może zapoczątkuję nową modę? Mimo wszystko jestem teraz Roxbury... Cichy głos Gardner brzmiał jednostajnie, gdy czytała dziennik lady Roxbury. Dame Alecto położyła swoją szkatułkę na stoliku obok łóżka. Otworzyła ją i wyjęła małą kryształową flaszkę zawierającą Kordiał Lety. Płyn mienił się błękitną barwą w słabym blasku świec. Wypicie całej buteleczki tej mikstury - przepisu samego Montespana, który przekazywano przez wiele stuleci - zniszczyłoby pamięć, czyniąc umysł ofiary podobny umysłowi nowo narodzonego dziecka. Ale nie tego przecież chcieli od nowej Sary. Ta z trudem zdobyta zastępczyni miał zająć pozycję lady Roxbury w towarzystwie. Musiała w imieniu Mooncoign wykonać zadanie w walce z korsykańskim tyranem, który podbił kontynent, i we wszystkim innym zastąpić kobietę, której życie zostało ucięte tak gwałtownie przez głupotę i lekkomyślność. Dame Alecto ostrożnie wlała kilka kropli gęstego płynu na srebrną łyżeczkę. Przelała odmierzoną porcję do szklaneczki i zalała niewielką ilością wina. Wymieszała dokładnie oba płyny. - Wasza dostojność - powiedziała do sennej dziewczyny -czas zażyć lekarstwo. Przez ostatni tydzień Wessex i de Morrisey byli w drodze. Ostrzeżenie, które wieźli, było zbyt ważne, by powierzyć je świetlnemu telegrafowi, którym komunikowano się przez kanał z pomocą patrolujących go angielskich okrętów. Trzy męczące dni zajęło im dotarcie do Calais. Jeszcze jeden dłużący się niemiłosiernie dzień czekali, aż łódź będzie mogła bezpiecznie przybić; do brzegu, by ich zabrać. Kiedy osiągnęli Dover, ich drogi się rozdzieliły. Wessex pognał do Londynu konno, pozostawiając de Morriseya, aby sam zatroszczył się o jakiś środek transportu. Przez cały niebezpieczny dzień, kiedy przekraczali Kanał, Wessex umierał z niepokoju, czy zdąży dostarczyć na czas wiadomość otrzymaną od de Morriseya i ocalić Saint-Lazarre'a. Czy Saint Lazarre był rzeczywiście w Mooncoign? - zastanawiał się gorączkowo Wessex. Musiał przyznać, że nie znał zbyt dobrze lady Roxbury, chociaż jego babka była jej matką chrzestną, a on sam został formalnie zaręczony z markizą, gdy ona miała szesnaście lat, a on dwadzieścia cztery. Jednak pracując dla króla i kraju niewiele miał okazji, by widywać dziewczynę w ciągu tych lat - dochodziły go tylko słuchy ojej wystawnych przyjęciach, aroganckim sposobie bycia, dziwnych przyjaźniach. Te skandale były nieustannie tematem plotek, odkąd markiza została przedstawiona w towarzystwie. O dziwo, ich zaręczyn nie komentowano zbyt energicznie. Inna sprawa, że ktoś tak jak on grający w Grę Cienia mało czasu poświęcał klaustrofobicznemu światu Najdostojniejszych Dziesięciu Tysięcy. A poza tym, niezależnie od tego, jak gorszące było zachowanie lady Roxbury, jego z pewnością nie było lepsze. Rupert St. Ives Dyer, diuk Wessex, był trzecim z tej dostojnej linii. Jego dziadek, zanim został obdarzony tym tytułem, był prawym dziedzicem tytułu Earla Scatnach, który był stary już w czasach, gdy łodzie Wilhelma Zdobywcy* po raz pierwszy dotknęły saksońskich wybrzeży. Godność diuka Wessex, jak zresztą wiele angielskich tytułów, została wymyślona przez Stuartów, a w tym konkretnym przypadku przez Karola IV z okazji urodzin dziadka Wessexa. Nie zdarzyło się to bez powodu; nawet dziś pewne rysy pokrewieństwa ze Stuartami były widoczne w twarzy Ruperta. Złotopłowe włosy, spięte zgodnie z kontynentalną modą, stanowiły dziedzictwo po Plantagenetach, za to czarne jak węgle oczy pochodziły na pewno od Stuartów, podobnie jak upór w dążeniu do celu, niechęć do zginania karku, lojalność wobec przyjaciół i zaciekłość w obliczu wroga - typowe cechy potomków tej linii królewskiej. Chociaż dla świata Wessex był przede wszystkim kapitanem jedenastego regimentu huzarów - formacji, która w Europie pod komendą generała Wellesleya usilnie przeszkadzała Napoleonowi we władaniu kontynentem - jego tytuł znakomicie mu ułatwiał poruszanie się w pewnych kręgach. Bowiem Wessex toczył wojnę nie na polach bitew, ale w cieniu korytarzy i komnat obcych dworów, daleko za liniami wroga. Organizacja, dla której pracował, nie miała charakteru związku militarnego. Po części był to ekskluzywny klub, po części pozostałość po rycerskim zakonie z zamierzchłych czasów -Zakonie Białej Wieży, nazwanym tak od imienia najstarszej twierdzy angielskich królów