Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Przy takim świetle niełatwo być przewodnikiem. Nierówności terenu dostrzega się w ostatniej chwili, kiedy jest już za późno na ich ominięcie. Często kończy się to upadkiem i trzeba rozpaczliwych wysiłków, aby się znowu podnieść. Znacznie łatwiejsze zadanie mają poganiacze psów, którzy mogą wspierać się jedną ręką na sankach, muszą jednak równie gorliwie wypatrywać nierówności i być stale w pogotowiu, aby nie dopuścić do wywrócenia się sań. Najbardziej cierpią przy takim oświetleniu oczy i niejednokrotnie słyszy się twierdzenie, że ślepota śniegowa występuje najczęściej właśnie w takich warunkach. Wynika to nie tylko z przemęczenia oczu, spowodowanego nieustannym wytężaniem wzroku, ale i z nieostrożnego podnoszenia na czoło okularów przeciwśnieżnych, szczególnie jeśli mają przyciemnione szkła. Co prawda wyszliśmy z tych niebezpieczeństw obronną ręką i tylko niektórzy mieli lekkie ataki owej nieprzyjemnej choroby. Ślepota śniegowa ma wiele wspólnego z chorobą morską. Jeśli zapytać kogokolwiek, czy cierpi na chorobę morską, w dziewięciu wypadkach na dziesięć odpowie: „Nie, bynajmniej — tylko mnie trochę żołądek boli". Kiedy wieczorem wejdzie ktoś do namiotu z zaczerwienionymi oczyma i spytać go, czy to ślepota śniegowa, można być pewnym, że odpowie z lekka obrażony: „Nic podobnego! To tylko lekkie przeziębienie!" Bez wielkiego wysiłku przebyliśmy tego dnia dwadzieścia osiem kilometrów. Na biwaku ustawiliśmy dwa namioty, w których spaliśmy po dwóch. W tych namiotach było dość miejsca na trzy osoby, ale dla czterech za mało. Paliło się ogień i gotowało tylko w jednym namiocie, zarówno ze względów oszczędnościowych — gdyż chodziło o dowiezienie do składu jak największej ilości zapasów — jak i z powodu ładnej pogody, dzięki której ogrzewanie nie było potrzebne. Już w czasie tej pierwszej podróży, jak również podczas następnych, zwijanie obozu zabierało nam zbyt wiele czasu. Wprawdzie rozpoczynaliśmy pracę już o czwartej, ale dopiero o ósmej byliśmy gotowi do wymarszu. Próbowałem różnych sposobów, aby temu zaradzić, jednak bez rezultatu. Spytacie oczywiście, jaka była tego przyczyna. Odpowiem szczerze: maruderstwo, najzwyklejsze maruderstwo! W czasie wożenia żywności do składów nie było to jeszcze zbyt groźne, ale podczas decydującej wyprawy do bieguna wszelka opieszałość musiała być tępiona bez litości. Następnego dnia zrobiliśmy przewidziane dwadzieścia osiem kilometrów w sześć godzin i już wczesnym popołudniem rozłożyliśmy się obozem na wysokości stu osiemdziesięciu metrów nad poziomem morza. Psy były porządnie zmęczone, gdyż cały dzień jechało się pod górę. Spoglądając z odległości czterdziestu ośmiu kilometrów ku Zatoce Wielorybów, można było zauważyć, że wspięliśmy się na dość znaczną wysokość. Dzień był bardzo ciepły, — 11°, tak że musiałem pozbyć się całej odzieży z wyjątkiem najkonieczniejszej bielizny. Z czego składał się mój strój, można się łatwo domyślić, skoro napotkane tutaj wzniesienie nazwaliśmy Wzgórzem Kalesonowym. Gdy obudziliśmy się następnego ranka, była gęsta mgła. Bardzo to nieprzyjemne. Każdy cal terenu był tutaj obszarem dziewiczym, musieliśmy się więc poruszać na oślep. Tego dnia mieliśmy wrażenie, że schodzimy w dół. O godzinie pierwszej w południe zameldowano: „Ląd wprost przed nami!" Sądząc po gorliwości, z jaką nasz przewodnik wymachiwał rękami i klaskał, przypuszczałem, że ląd ten musi być bardzo wielki. Nic jednak nie zobaczyłem i nie ma się czemu dziwić, bo po pierwsze widzę dość słabo, a po drugie . nie było w ogóle żadnego lądu. Stopniowo mgła się przerzedziła i wydawało się, że teren przed nami jest trochę poszarpany. Fantazja na temat „lądu przed nami" przetrwała aż do następnego dnia, kiedyśmy się upewnili, że była to tylko smuga opadającej mgły. Tego dnia trochę przeholowaliśmy, bo zamiast dwudziestu ośmiu przejechaliśmy czterdzieści kilometrów. Byliśmy ubrani bardzo lekko, o odzieży futrzanej nie mogło być nawet mowy; zaraz na początku została ona zapakowana. Na sobie mieliśmy tylko lekkie ubranie chroniące od wiatru, nałożone bezpośrednio na bieliznę. W czasie tej podróży niektórzy z nas kładli się nawet boso do śpiwora