Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Mogłem zrobić tyle, żeby w miejscu usuniętych tekstów domagać się wstawienia nie powszechnie stosowanych wielokropków, a tzw. „paragrafu”, czyli pełnego podania podstawy ingerencji, czego cenzura zawzięcie unikała. Ale i tym razem posłużono się starą metodą. Cenzura oficjalnie nie miała żadnych zastrzeżeń co do podania numeru paragrafu, uzależniała to jednak od zgody wydawcy. A wydawca w osobie wiceprezesa „Czytelnika” Kazimierza Bidakowskiego się nie zgodził. Powiedział mi wprost: - Jeżeli teraz się zgodzimy, to cenzura umieści paragraf, ale przy następnych książkach tak się na nas odegra, że się nie pozbieramy. Niechże się pan zgodzi na wielokropki, a najlepiej omińmy zakwestionowane zwrotki i wydrukujmy bez zaznaczania w jakikolwiek sposób ich braku. - Rozumiem. Pan będzie miał spokój - odpowiedziałem memu rozmówcy - a obaj moi przyjaciele uznają mnie za hochsztaplera, który razem z cenzurą kastruje ich wiersze i nawet nie potrafi wywalczyć elementarnej satysfakcji prawnej. Nigdy. Ponieważ obaj staliśmy bardzo twardo na swoich stanowiskach, zanosiło się, że książka do drukarni nie trafi. Uratował sprawę prezes Bębenek, który wcześniej wrócił z urlopu i acz niechętnie dał zgodę na zamieszczenie „paragrafu”. Więcej trudności już nie było i w lecie „Czytelnik” wydał kolejne trzydzieści tysięcy Gór. Pozwoliło mi to przekroczyć liczbę pół miliona wydanych książek. W miesiąc później ukazało się czterdzieści tysięcy egzemplarzy Wachlarza i obie książki znów zniknęły z półek. Od wiosny zaczęła się nasza wielka batalia pomnikowa. Wspomniany już Andrzej Kasten „Zulejka”, ongiś żołnierz oddziału „Tarzana” ze Świętokrzyskich Zgrupowań AK, a obecnie znany rzeźbiarz, postanowił w czynie społecznym wyko nać pomnik „Ponurego”. Mimo ciągłych trudności z uzyskaniem przez rodzinę Piwników zgody władz na sprowadzenie szczątków komendanta, nie upadaliśmy na duchu i wierzyliśmy, że wcześniej czy później się to uda i że miejscem ich pochówku będzie właśnie klasztor wąchocki. Bez dyskusji zdecydowaliśmy, że pomnik może stanąć tylko w Wąchocku. Nie bez znaczenia był także fakt, iż tak usytuowany pomnik będzie milczącym krzykiem wymuszającym tę zgodę. Nie mieliśmy też złudzeń co do faktu, że PRL-owska władza nie dopuści, by pomnik ten mógł stanąć gdziekolwiek indziej niż na terenie kościelnym. Zwróciliśmy się więc do opata ojca Benedykta o wyrażenie zgody na postawienie monumentu przy klasztorze, na co nasz przyjaciel i opiekun chętnie przystał. Wskazał nawet bardzo ładne miejsce, po lewej stronie wejścia do klasztornego kościoła. Podziałało to na nas krzepiąco i dodało sił do działania. Był już marzec, a nam się marzyło postawić „Ponurego” na początku czerwca. Andrzej w swej warszawskiej pracowni wykonał gipsowy model w skali 1:1, i w czasie, gdy jego żona Basia nam go demonstrowała, „Zulejka” jeździł po kieleckich kamieniołomach i ugadywał kamieniarzy, aby mu odstrzelili kilkunastotonowy blok piaskowca określonych wymiarów. Równocześnie pozyskał dla naszej sprawy dwóch wspaniałych „odkuwaczy” (jeden z nich nazywał się Gruszka). Ledwo zaczął się kwiecień, zwieziono do Wąchocka olbrzymi kamień. Zjechali rzeźbiarze i na zapleczu klasztornej stodoły zaczęło się kucie od świtu do nocy. Choć staraliśmy się robić to w miarę dyskretnie, wieść, że „w Wąchocku Ponurego kują”, obiegła całą Kielecczyznę. I lud wiedział, że nie jest to jeden z kolejnych kawałów, z których Wąchock słynie w całej Polsce, tylko szczera prawda. Zaczęty się istne pielgrzymki za księżą, a właściwie opatowską, stodołę. A „Ponury” wyłaził z kamienia coraz piękniejszy, coraz bardziej radował serce. Na placu przykościelnym ziała już w ziemi foremna, kwadratowa jama na głęboki fundament. Aż naraz w pierwszych dniach maja strzelił grom z jasnego nieba. Prawie płacząc ze zdenerwowania, żalu i wstydu opat wezwał do siebie w trybie najpilniejszym kpt. Mariana Świderskiego „Dzika” ze Starachowic, jednego z członków naszej Rady Starszych i łamiącym się głosem poinformował go, że „Ponury” na terenie przyklasztornym stanąć nie może, bo nie zgodziła się na to wąchocka Rada Parafialna. Że to niby osoba świecka a nie duchowna, że stanie na Drodze Krzyżowej i będzie przeszkadzał w procesji, słowem nie, i już. Usłyszawszy to „Dzik” skrzyknął nas natychmiast z całej Polski i nazajutrz siedzieliśmy u niego, deliberując co zrobić. Całe szczęście, że nikogo z członków wąchockiej Rady Parafialnej nie było wtedy w pobliżu, bo los czekałby go marny. Wyjście było tylko jedno: skorzystać z propozycji opata, przykryć niedokończony pomnik sianem i zamelinować go w stodole na dalsze lata, czekając lepszych czasów. - Po moim trupie - powiedziałem głośno i poprosiłem kpt. Władysława Czerwonkę „Jurka”, ówczesnego prezesa-seniora o chwilę przerwy w naradzie, a jego samego i „Halnego” o parę minut rozmowy na osobności. Oświadczyłem im, że nie biorę pod uwagę chowania pomnika pod sianem, i że „Ponury” moim zdaniem musi za miesiąc stanąć na publicznym miejscu w Wąchocku choćby pioruny biły i choćby nam przyszło z diabłem się sprzęgnąć. - Zgoda - przerwał mi jak zwykle rzeczowo „Jurek” - tylko ja nie widzę takiego diabła. - A ja widzę. Przed pięcioma laty, gdy byłem w sprawie paszportu mego syna u Milewskiego, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, upoważnił mnie do tego, by w istotnych sprawach kombatanckich zwracać się do niego o pomoc. On już od trzech lat nie jest w MSW, ale tym lepiej, bo jest obecnie sekretarzem KC i członkiem Biura Politycznego, a przy tym przewodniczącym Komisji Prawa i Praworządności w KC. Teraz nasza sprawa bardziej mu podlega niż poprzednio. Pozwólcie mi porozmawiać z nim na temat pomnika. - Z ubekiem? - zastanowił się „Jurek”. - Nasi chłopcy nam tego nie przebaczą. - Niekoniecznie muszą wiedzieć. Zresztą liczy się końcowy rezultat