Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ostrzegano ją przed Beduinami, wzięła więc sobie eskortę... beduińską i wyruszyła w drogę. Pierwszy dotarł do Palmiry, wysłany przodem, Meyron i oznajmił koczującym w ruinach nomadom, że oto nadjeżdża potomkini Zenobii Augusty, królowa Ester Malek. Uwierzyli, gdyż wyobraźnia żeglarzy pustyni wiecznie spragniona jest symboli wielkości, a po części dlatego, że Meyron hojnie szafował złotem, wiedząc, iż chciwość tych ludzi przewyższa wyobraźnię. Gdy po ośmiodniowej wędrówce lady Stanhope, otoczona pysznym orszakiem na czele taboru z 40 wielbłądów, odziana w bajeczne szaty, z lancą w ręku, zbliżyła się na cudownym bachmacie do Palmiry, wyjechał jej naprzeciw szejk Radżal-el-Oruk z dwoma setkami jeźdźców i poprowadził uroczyście do świątyni Słońca, przez dolinę grobów, a potem między dwoma majestatycznymi rzędami kolumn. W świątyni tańczyły ubrane w nieskazitelną biel dziewczęta z kwiatami w rękach, towarzyszące orszakowi do wielkiego portyku. Tu z kolei starcy odśpiewali pieśni na jej cześć i 1500 Beduinów obwołało ją „sułtanką Tadmoru" vel „królową Palmiry". * W Palmirze wspomnieniem po niej jest dzisiaj hotel o nazwie „Zenobia". 175 Przez cztery dni ciągnął się ten baśniowy spektakl z tysiąca i jednej nocy. Zapewne zdawała sobie sprawę, że uczestniczy w teatrze, i najprawdopodobniej jej hołdownicy czuli to samo, lecz i dla nich, i dla niej było to bez znaczenia — wszyscy, ona również, należeli do Wschodu, a Wschód przenosi formę nad treść i jakże często ma rację. Uczestniczyli w wielkiej zabawie — chwała zabawie, która jest solą żywota i pogromcą monotonii! Tylko cztery dni. Czwartego dnia nadeszły wieści, że znad Eufratu ciągną hordy innych plemion beduińskićh rozwścieczonych faktem, iż biała królowa ujarzmiła pustynię. Beduini palmireńscy pośpiesznie zwinęli manatki i wynieśli się nad Oront, a „sułtanka Tadmoru" musiała opuścić Palmirę. Nie wróciła już nigdy do oazy, lecz wspomnienie o ceremonii w mieście kłujących niebo palm i kolumn towarzyszyło jej do końca życia. Te cztery dni sprawiły, że wiadomość o palmireńskiej fecie dotarła do Europy i obrosła w pełną niesamowitego blasku legendę o Wskrzeszeniu na Wschodzie potężnego imperium Zenobii. Zloty sen lady Stanhope zatrzymał się w zenicie — pozostała na zawsze „królową Palmiry". Będąc „królową" Ester Malek zaczęła snuć królewskie plany, o których niewiele wiemy, lecz treści których możemy się domyślać znając jej niepohamowaną ambicję i wyobraźnię. Czyżby śniło się jej południo-wo-wschodnie imperium od Gangesu po Aleksandrię, a może jeszcze dalej, po Agadir na wybrzeżu atlantyckim, o czym marzył Napoleon? W ciągu dwóch lat od chwili swego palmireńskiego wniebowstąpienia milady Estera rozwijała energiczną działalność przygotowawczą do realizacji wielkich zamierzeń. W planie miała pielgrzymkę do Mekki i przez Bassorę do Indii, korespondowała z najbogatszym emirem Wschodu, władcą Wahabitów, Ibn Sihud Abdallahem, przyjmowała nad Orontem hołdy plemion beduińskićh i wkroczyła do Harna witana jak wielka monarchini przez tamtejszego paszę. Widziały ją mury Latakii i nie ustępujące palrnireńskin ruiny Baalbeku, szukała skarbów, kopiąc w ruinach Askalonu, przeżywała liczne przygody i nawiązywała jeszcze liczniejsze kontakty, lecz wszystko to ani o krok nie przybliżało realizacji olimpijskiego snu. Powoli uświadamiała sobie, że „królestwo Pal-mirene" to wszystko, co może zdobyć samotna kobieta na Wschodzie, to i tak dużo, i że z garstką wrzeszczących Beduinów nie dokona się tego, czego nie potrafił przed kilkunastu laty dokonać „bóg wojny" na czele kilkudziesięciu tysięcy najlepszych żołnierzy świata. Stare chińskie przysłowie mówi: „Nie zrobisz ciasta w filiżance do herbaty". Musiała to wreszcie pojąć. Chwali się jej, że pojęła szybko. 176 Zmęczona i zrezygnowana osiadła w roku 1814 w górach Libanu, stromych, wysuszonych słońcem, gdzie słony wiatr od morza giął cedry i ślizgał się po maronickich klasztorach. Wybrała opuszczony klasztor Mar Elias, koło Zahle, niespełna 40 kilometrów na wschód od Bejrutu. Tutaj dopadła ją kobieca samotność. Owszem, miała wokół służbę, lecz nie była kobietą, która kładzie się do łóżka z lokajem. Dobiegała już do czterdziestki i zdążyła zaznać wszystkiego, co oferuje życie — sławy, władzy, bogactwa i rozkoszy podróżowania — z wyjątkiem „plaisirs d'amour". Zwłaszcza tutaj, na Wschodzie, gdzie zmysłowość tryskała jak gejzer, schowana pod płótnem kwefów i za murami haremów, lecz po stokroć bardziej wyczuwalna niż w Europie, musiały się budzić w sercu tej opętanej amazonki atawistyczne echa, wspomnienia z krwi jej rodzicielek, matki, babki, prababki. Zrealizowała już marzenia mózgu i ambicji, tylko serce nie zostało obdarowane. Samotność doskwierająca jak ciem wbity w nogę. Ortega y Gasset słusznie zauważył, że „dopiero w samotności człowiek jest naprawdę sobą". Dopiero w samotności była naprawdę kobietą. W nocy wyśnione imperium malało do rozmiarów jednego człowieka, kurczyło się do skali mężczyzny. Lecz nie pierwszego lepszego. „Królowa Palmiry" godna była orła, czekała na Mężczyznę. Przysłał go jej Napoleon. Większość z tych nielicznych, którym pozwoliła się odwiedzić w swych orientalnych samotniach, to błędni rycerze jej pokroju (np. polski „emir", Wacław Rzewuski) lub romantyczni poeci podobnej rasy (np. Lamar-tine)