Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Staliśmy cicho, bez ruchu, kwiaty pachniały mocno. Siwą, śliczną głowę Cioci pieściło słońce, a pod jej stopy padały szczere i serdeczne słowa Irki. Wiedzieliśmy wszyscy, że „nasza Pani" niejedno już pokolenie w świat puściła i niejedną przeżyła zgryzotę. Teraz, gdy byliśmy już starsi, z większym niż kiedykolwiek uczuciem i zrozumieniem składaliśmy życzenia Cioci Zosi, zwłaszcza iż było to jednocześnie pożegnanie. W klasie siódmej wychowawstwo przechodziło w ręce profesora. Wzruszeni słuchaliśmy deklamacji. We mgle stoją pola, ciemno i chłodno, Daleko jeszcze do świtu? Daleko! Jeszcze się tumany za bary chwytają, Jeszcze skowronki śpią w przytuleniach bruzd czarnych. Czekamy! Daleko jeszcze do świtu? Ano się gdzieści coś rusza, coś szemra, Skowronki piórka muskają zroszone... ziemia drży! A kto tam przez pola wilgotne kroczy? Człowiek! Człowiek! Idzie śród chłodu i ćmy, Rosa mu oczy łzawi, tumany plecy garbią... I kiedy Irka wypowiedziała ostatnie słowa, my wszyscy w ławkach sprężyście stojący wybuchnęliśmy zgodnym śpiewem. Kto raz się wybrał w pola, By ziemię ziarnem siać, Niech dumę ma na czole, Nie wolno mu się chwiać, Bo zawsze wstanie słońce, Osuszy z czoła trud I ujrzy serce drżące Złotego plonu cud! 99 f A potem znów Irka. — Hej, hej, a daleko tam do zachodu? Juści daleko, słońce promieni nie żałuje, ano się dzielnie jeszcze pracownica krząta. Ni cieniu, ni spoczynku, ni wytchnienia, po łanach, po szumnych chodzi, a patrzy, a dogląda, nie czas jeszcze jej z pola schodzić. Hej, hej, już się dzionek kończy! I wraca z pola szara pracownica, a blasków słonecznych nazbierała, a szumów łanu pozłocistego, co pod jej okiem wyrósł, a szczebiotów ptaszęcych, co przy niej skrzydeł próbowały. Idzie odpocząć szara pracownica! Chwała ci, człowieku dzielny, z ziemi moc biorący... — Chwała ci, chwała! — ryknęła klasa i usiadła, a Ciocia Zosia płakała. Wreszcie wytarła oczy. — Któż to napisał tak ślicznie? — Irka! Irka! — krzyczeliśmy z dumą i radością. Pani ucałowała wzruszoną dziewczynkę i powiedziała dobrotliwie. — Oj, dziecko, dziecko, żebyś ty nie miała tak zielono w główce, to wszystko byłoby dobrze. Bóg ci dał inteligencję, zdolności... — No to może mi jeszcze i rozum kiedyś da — wtrąciła niepoprawna dziewczyna i wszyscy wybuchnęli śmiechem. Na tym kończę, nie lubię wzruszeń, a trudno mi dalej pisać na chłodno, tęsknota puka do okna... oka bym całą noc nie zmrużył. Dobranoc, kochana, jedyna szkoło, dobranoc, andrusiaki znad Dobrzynki (to była nasza stołeczna rzeka) i ty, mała Irko! Pamiętaj, że nasz Zjazd Koleżeński już niedługo. Przypomnimy sobie dawne, dobre czasy i przypomnę Ci Twój pierwszy spacer z uszamerowanym Mięciem — to było właśnie na początku czerwca 1916 roku. Od tego dnia nigdy już nie mówiłaś: „pies ci mordę lizał", bo on, ten dobrze ułożony Mietek, nie pozwolił, prawda? Rozdział VII Opowiadanie Karola \ JL eraz na mnie kolej. Zasadniczo wolę grać i pisać nuty niż wspomnienia, ale jak już rozpędziliście się do wspomnień, to ostatecznie i ja garsteczkę ciekawych szczegółów dorzucę. Przede wszystkim chcę zaznaczyć, że z panną Irką widuję się często i wyobraźcie sobie, nasze narwane bóstwo nabrało powagi i statku. Nosek ma przeważnie upudro-wany i ręce zupełnie czyste, choć nieraz z piórem i atramentem wojuje, natomiast co do jej elokwencji, to z bólem serca stwierdzam, że repertuar wyrażeń niedozwolonych przybrał nieokreślone granice i zawsze gdy z nią rozmawiam, jestem w strachu, by mi czego nieodpowiedniego nie powiedziała. Tak, a teraz rzut oka wstecz. Słuchaj no, Zygmuś, ty rycerzu z rozdartym sercem, dlaczego nie wspomniałeś wcale o zdarzeniu, dzięki któremu cała szkoła uważała nas za bohaterów. Tobie i teraz tylko dziewczyny w głowie. To było jakoś na wiosnę. W naszym miasteczku okupowanym przez Niemców rozeszła się pogłoska, że wojsko ma zabierać dzwony kościelne. Ludność chodziła jak podminowana. Wokół kościołów gromadziły się od rana do wieczora tłumy. Pilnowali ludzie. Robotnicy potrząsali spracowanymi rękami i groźnie zapowiadali: nie damy. Kobiety hałaśliwie wyrażały oburzenie. Niedostatek, kartkowy chleb, krzywdy, jakie wyrządziła wojna, teraz domagały się odwetu. Kradzież dzwonów miała być tą kroplą, która przepełniała kielich. 101 Tego dnia rano jak zwykle poszliśmy do szkoły. Już po drugiej lekcji widzimy przez okno, że ulicą pędzą ludzie jak do pożaru z krzykiem i lamentem: dzwony zabrali! Ktoś z ósmej klasy wybiegł przed bramę i wrócił z wieścią, że ludzie idą odebrać dzwony. Diabeł by nas wtedy w szkole nie utrzymał. Stróż dzwoni na lekcję, a my kłusem po schodach i na ulicę. Irka z nami. Klub ruszył w komplecie, a poza tym jeszcze paru bursiaków z siódmej i ósmej, co zwiać zdążyli. Żaden z chłopców nie wziął przez pośpiech palta, ja nawet czapki nie zdążyłem znaleźć, zaś Irka biegła jak po klasie. Ani paltocika, ani beretu, tylko jej się czupryna trzęsła... Zdyszani, bez tchu dopadliśmy głównej ulicy i nie wiemy, czy biec teraz w stronę starego kościoła czy nowego, ale zaraz zorientowaliśmy się, bo doleciał nas chóralny śpiew „Z dymem pożarów". Chłopcy ruszyli galopem, a jeszcze przed nami o dobre dwa metry gnała Kazka, która nie wiadomo jak zjawiła się wśród nas i w dodatku na przodzie. Naprzeciw zaś ciągnął ogromny pochód złożony z kobiet i dzieci. Mężczyźni stanowili straż tylną. Tłum szedł równo, porządnie i śpiewał pełną piersią