Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Choroba, której fizycznych oznak nie mógł wykryć żaden lekarz, lecz która objawiała się w postaci niewiarygodnego wprost letargu, zaszczepiając Darcusowi - nigdy, co prawda, nie najbardziej energicznemu - nieuleczalną słabość do zasiłku, fotela i brytyjskiej telewizji. W 1972 roku rozwścieczona czternastoletnim czekaniem Hortense postanowiła wreszcie wyruszyć w drogę na własną rękę i to z wielkim impetem. A impet był czymś, czego Hortense zawsze miała w nadmiarze. Stanęła w progu z siedemnastoletnią wówczas Clarą, wyłamała z furią drzwi i - tak przynajmniej głosiła legenda w okolicy - zrobiła Darcusowi Bowdenowi najbardziej piekielną awanturę, jaką ktokolwiek urządził mu w życiu. Jedni twierdzili, że draka trwała cztery godziny, inni utrzymywali, że Hortense cytowała z pamięci wszystkie księgi Biblii i ewangelie i że zajęło jej to całą dobę. Pewne było jedno: że kiedy skończyła, Darcus zapadł się głębiej w przepastną otchłań swego fotela, zapatrzył się ponuro w telewizor, z którym łączyło go tak idealne porozumienie, tak empatyczna relacja, tak nieskomplikowane i niewinne uczucie - i uronił pojedynczą łzę, która zboczyła ze zwykłego toru i zastygła mu w bruździe pod okiem, po czym wydobył z siebie jedno słowo- westchnienie: hm. To „hm” było jedynym dźwiękiem, jaki odtąd wydawał z siebie Darcus. Poproś go o cokolwiek, zagadnij go na jakikolwiek temat o dowolnej porze dnia czy nocy, spróbuj coś z niego wydusić lub wdać się z nim w pogawędkę, błagaj go, oświadczaj, że go kochasz, oskarż go lub próbuj usprawiedliwiać, a usłyszysz jedną odpowiedź. - No powiedz, czy nie mam racji, Darcus? - Hm. - I tobie wcale nie chodzi o duszę tego młodego człowieka! - wykrzyknęła Hortense do Clary, uzyskawszy uprzednio aprobujące chrząknięcie Darcusa. - Ile razy mam ci powtarzać: nie masz czasu dla chłopaków! Bo w domu Bowdenów czas naglił. Był rok 1974 i Hortense przygotowywała się do końca świata, którego datę zaznaczyła starannie w ściennym kalendarzu niebieskim długopisem: l stycznia 1975. Nie była to indywidualna psychoza Bowdenów. Razem z Hortense na koniec świata czekało osiem milionów świadków Jehowy. Hortense była zatem w licznej, acz dość ekscentrycznej kompanii. Otrzymała (jako sekretarz kongregacji w Lambeth) osobisty list z faksymile podpisu Williama J. Ran-gefortha z jednego z największych w Stanach Zjednoczonych Domów Królestwa Bożego na Brooklynie, W tym liście, napisanym na złoconym papierze firmowym, koniec świata został oficjalnie potwierdzony i Hortense doceniła jego wagę, oprawiając go w piękną mahoniową ramkę i umieszczając na honorowym miejscu na przykrytym serwetką tele-wizorze, pomiędzy szklaną figurką Kopciuszka śpieszącego na bal i kapturkiem na imbryk z wyszytym dekalogiem. Kiedy zapytała Darcusa, czy list ładnie się prezentuje, chrząknął swoje „hm” w tonacji aprobatywnej. Koniec świata był tuż-tuż. I nie było mowy - zapewniano filię kościoła świadków Jehowy w Lambeth - o pomyłce, tak jak to się zdarzyło w roku 1914 i 1925. Obiecywano im kiedyś, że zobaczą wnętrzności grzeszników poowijane wokół pni drzew, i tym razem wnętrzności grzeszników poowijane wokół pni drzew miały się stać rzeczywistością. Tak długo czekali na rzeki krwi, płynące rynsztokami głównej ulicy, i oto ich pragnienie miało być zaspokojone. Nadszedł czas. I to była właściwa data, data jedyna; wszelkie inne, które podawano w przeszłości, były rezultatem błędnych obliczeń; ktoś zapomniał coś dodać, ktoś inny odjąć, ktoś jeszcze inny zapomniał przestawić jedynkę. Ale teraz nadszedł czas. Prawdziwy, l stycznia 1975. Hortense była zadowolona. Za pierwszym razem, w 1925 roku, szlochała jak dziecko, kiedy po przebudzeniu stwierdziła, że zamiast oślepiającego blasku, siarki i totalnego zniszczenia - życie toczy się jak gdyby nigdy nic, autobusy i tramwaje kursują bez zakłóceń