Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Nie widziała ich, lecz słyszała odgłosy ich rozmów i wybuchy głośnego śmiechu. Tam gdzie puszcza nieco się przerzedzała, a woda z gorącego źródła wpatiała do rzeki, zanurzone do ' pasa młode dziewczyny ciągnęły sieć. Na powierzchni wody zauważyła kurczącą się, zakropkowaną plamę, jakby posie- kaną kroplami deszczu, i wiedziała, że schwytały ławicę. Jeszcze dalej Kobiety-Pszczoły uwijały się między słomiany- mi ulami. Dużo żywności, roześmiane dziewczęta przy pracy, dużo dzieci, dwie karmiące matki wśród skał i brzemienna, którą siostry odprowadzają właśnie do szałasu, Gorące Źródła, ciepły dzień... Coraz częściej zdarzało jej się mówić do siebie, jak teraz. — Za dużo żywności. Może nie mięsa, ale ryb, jaj, korzeni, miodu, liści, pączków... Położyła obie dłonie na brzuchu, powyżej spódniczki z traw. Uśmiechnęła się ponuro. — Za dużo jem. No tak, pomyślała, starzeję się. To wszystko wyjaśnia. Nie powinnam oczekiwać, że będę wiecznie piękna. Ruszyła dalej wydeptaną ścieżką między nieckami, in- krustowanymi na biało i zielono skamieniałym osadem. Temperatura powietrza wzrastała przy każdej kolejnej niec- ce. Odgłosy kobiet i dzieci cichły, aż całkiem zagłuszył je bulgot, plusk i chlupot źródła wrzącego na szczycie. Tuż przy nim na niewielkim płaskim kamieniu stała dziewczyna. Była szczupła, spódniczkę z traw miała przyciętą na wyso- kości kolan, a długie czarne włosy ciasno nawinięte na patyczki. Jej szeroką nieładną twarz zdobił wdzięk młodości. Na widok nadchodzącej wyprężyła się. Zaśmiała się i wskazała na skraj równiny. — Tam. Na wprost rozpadliny. — Czy aby na pewno, moje dziecko? Bo wiesz, zdarzają się czasem pożary traw. — To było ognisko... Palmo. Zawahała się, zanim wymówiła jej imię, bo wciąż peszyło i 74 ją zwracanie się do Palmy tak, jak to czynią między sobą dorośli. Lecz Palma była, odwrócona i patrzyła na równinę, zaciskając usta, ; — To znaczy, że pójdą tamtym brzegiem równiny, pod wzgórzami... wzdłuż wyschniętego koryta. Wieczorem ogni- sko powinno być gdzieś tam... tak przypuszczam. Chyba że zmienią plany, albo się przestraszą, pobiją czy jeszcze co innego. Dziewczyna zachichotała. — Albo co innego! Palma uśmiechnęła się do niej. — Tak więc nie będzie ich przez całe dwa dni. Możesz rozpuścić włosy. Dziewczyna otworzyła usta. Wyglądała na zakłopotaną. — Dwa dni? — Może nawet dłużej. — Przyjrzała się dziewczynie uważnie. — Rozszalały Słoń, tak? — Ach nie... Palmo. Kiedyś był Rozszalałym Słoniem, ale teraz nazywa się Rozwścieczony Lew. , — A zanim został Rozszalałym Słoniem, był, zdaje się Pracowitą Pszczołą. Oczywiście był wtedy znacznie młodszy. Na pewno tego nie pamiętasz. Dziewczyna zarumieniła się, żachnęła i zachichotała. — Wiesz przecież, jacy oni są... Palmo! — O tak, wiem. Nic dobrego. Ale... pamiętaj! Twarz dziewczyny przybrała wyraz powagi i dumy. — Jestem już kobietą. Palma wykonała potwierdzający gest ręką i odwróciła się, by odejść. — Palmo... — Co takiego? — Ten stary Lampart... :• — Który, moje dziecko? Przecież mamy ich tu trzech. Dziewczyna pokazała ręką w dół. 75 — Tamten. Wzrok Palmy powędrował w dół zbocza i natknął się na lśniącą wśród skał łysą czaszkę, gruzłowate ramiona i cienkie, bezwładnie rozrzucone nogi. Dziewczyna odezwała się tuż przy jej boku. — Nie znam jego imion. Ale on się nie rusza już od... od... już bardzo długo! I tak oddycha... Myślę, że on już teraz należy do nas. Że on jest znowu dzieckiem. Prawda? — Bardzo dobrze, że zauważyłaś. Zajmę się tym. No, a teraz obserwuj bacznie! Odwróciła się i zaczęła schodzić inną drogą, kierując się teraz ku łysej czaszce Lamparta, którą widziała pod stopami. Znajdował się całkiem niedaleko Legowiska Lampartów. Biedak, pomyślała, nie miał już siły dojść bliżej. Skała wznosiła się nad nim stromo, więc Palma stawiała stopy ostrożnie, marszcząc brwi z wysiłku. Kiedy jednak dotarła do miejsca, gdzie leżał oparty plecami o ścianę z wyciągnięty- mi przed siebie nogami, jej czoło było gładkie. Ręce mężczy- zny gniotły niespokojnie.skrawek wyleniałej i brudnej lam- parciej skóry, którą trzymał na kolanach. Z jego otwartych ust ciekła ślina. Oddychał szybko. Przyklęknęła obok niego i przyłożyła mu dłoń do czoła. Zajrzała w oczy. Zionęły pustką. Uśmiechnęła się z niewypowiedzianą słodyczą i wyszeptała do starej, pozbawionej wyrazu twarzy: — Spać? Wstała pośpiesznie, podeszła pod drzwi szałasu, pochyli- ła się i powiedziała do wnętrza: — Jest tu ten mężczyzna, ten biedny starzec... jakżeż on ma na imię? Groźny Węgorz? Ach tak, teraz sobie przypomi- nam... Płomień i Osa. Jesteście mu potrzebne. Natychmiast. Wyprostowała się i ruszyła z powrotem między niecki. Urzędowy odruch pozwolił jej pozbyć się myśli o starcu. Delektowała się porą dnia, przepełniły ją dobre myśli i uczucia. To miłe dziecko, trzymające wartę tam w górze, 76 takie rozkoszne, takie przejęte... gorąca woda... a po kąpie- li... przed nami co najmniej dwa pogodne dni... dopilnuję, żeby było dużo dobrej i mocnej... Odezwała się na głos, znowu ponurym tonem. — Za dużo piję. Wtedy właśnie dopadło ją na powrót uczucie, które na chwilę zagłuszyły Kobiety-Pszczoły, dzieci, wartowniczka i stary Lampart. Niepokój. Wzbierał, zaczynał wypełniać jej umysł, więc zatrzymała na twarzy przyjemny uśmiech. Pomyślała: Uśmiecham się przyjemnie jak kot, który je trawę na pusty żołądek. Przystanęła, zwlekając z kąpielą w obawie, że woda mogłaby ją rozczarować, nie łagodząc niepokoju. Przesunę- ła wzrokiem po stopniach niecek, przez mgiełkę nad wrząt- kiem u szczytu, aż na wierzchołek następnej góry, spowitej we własne opary. Góra wznosiła się potężną masą, wyrzuca- jąc strumienie pary i żółtych smug na czarnym tle. Z wierzchołka przybranego koroną śniegu bił dym. Palma natychmiast poczuła na sobie ciężar jej wyniosłego spojrze- nia. Podniosła dłonie do ust, lecz zaraz obejrzała się za siebie. Bo zawsze trzeba oglądać się za siebie, kiedy się jest nie tylko Palmą, ale także Tą, Która Nadaje Imiona Kobietom