Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
¯eby choæ z piwem miesza³. Ko³ysz¹c zadkiem, Fela ¿eglowa³a ju¿ w jego stronê, œciereczk¹ machnê³a przez stolik, powiedzia³a dzieñ dobry, uœmiechnê³a siê. Odburkn¹³ tylko. Pi³ powoli, siêgn¹³ do kieszeni, odliczy³ dok³adnie kwotê, przysun¹³ na skraj blatu. Przechyli³a siê wtedy, niby to odbieraj¹c pust¹ flaszkê, zawinê³a mu piersiami przed twarz¹, zastyg³a na moment, wreszcie cofnê³a siê z westchnieniem, œlepy czy co? Inni by ju¿ dawno na ni¹ lecieli. Czucia ch³op nie ma do kobiet? Kierowca podniós³ siê wolno, przyjrza³ siê sali, uœmiechn¹³ do kierownika baru, lekkim, trochê ko³ysz¹cym krokiem skierowa³ siê do wyjœcia. Zaraz zawarcza³ ford, przez otwarte drzwi wionê³o zapachem benzyny. Kierownik wyjrza³, ani œladu po tamtych czterech, czerwone tylne œwiat³a wozu zmala³y ju¿, zaraz znikn¹ zupe³nie. - Takiemu to dobrze. Oj, musi on mieæ tych dolarów, a musi. - Podobno warszawê jeszcze kupi³, chce na taksówkê. - Cha³upê wzi¹³ do remontu, jak g³upi. Ju¿ by lepiej dom nowy zbudowa³. - Gadaj¹, sk¹py jest Kanadyjec. Wypi³ bo kiedy jak na ch³opa przysta³o, postawi³ komu? Ci¹gle tylko wieczorkiem po swoje gramy i wodê sodow¹. Dziwny cz³owiek. - Jaki tam dziw, wiadomo: Kanadyjec! Panno Felu, jeszcze, kochana, æwiartuchnê. Ja p³acê! Gdy czarny ford po raz pierwszy przejecha³ przez miasteczko, przystaj¹c przed budynkiem prezydium, o tyle tylko fakt ten zwróci³ jak¹œ uwagê, o ile typ samochodu nale¿a³ do rzadko widywanych. Jak zawsze, zgromadzili siê przy nim miejscowi entuzjaœci motoryzacji, wymieniaj¹c fachowe uwagi. Na w³aœciciela wozu, szpakowatego mê¿czyznê gdzieœ blisko pod piêædziesi¹tkê, ma³o kto spojrza³. Œredniego wzrostu, lekko zgarbiony, elastycznym krokiem szed³ w stronê ratusza, przygl¹daj¹c mu siê z charakterystycznym skrzywieniem g³owy. Ubrany raczej skromnie, nie wyró¿nia³ siê tak¿e i od tej strony. Dopiero przy nastêpnych wizytach, gdy to i owo wyciek³o na zewn¹trz z prezydium, a¿ po moment, gdy sam przewodnicz¹cy raczy³ zasi¹œæ w czarnym fordzie obok kierowcy, by wspólnie obejrzeæ miasteczko, a zw³aszcza jego peryferyjne zabudowania, gruchnê³o plotk¹, zgo³a sensacyjn¹. Milioner chce siê u nas osiedliæ. Kanadyjczyk. Forsy on ma, panie dzieju, jak lodu, same dolary, móg³by nas wszystkich kupiæ i sprzedaæ. Potem ju¿ wersje piêtrzy³y siê-jedna na drugiej. A to, ¿e dom buduje, ¿e fabrykê ma za³o¿yæ, ¿e umyœli³ sobie ¿onê tu znaleŸæ - tê ostatni¹ pog³oskê szczególnie gorliwie lansowa³ miejscowy fryzjer, zaraz siê panny sypnê³y sznurem na ondulacjê - ¿e musi ten „Kanadyjec” nie by³e figur¹, sam rz¹d siê nim specjalnie zajmuje. Ale choæ niby autem, tym wielgachnym fordem, siê rozbija, sk¹py jest jednak, dusigrosz, a dla zwyk³ego cz³owieka wyrozumienia nie ma. ¯eby to siê zatrzyma³ kiedy, pogada³ z tym czy tamtym, na pytania odpowiedzia³. Nic, tyle, ¿e siê uœmiechnie, gdy zagadn¹ go o te wielkie miliony, raz nawet zwymyœla³ starego Olejarkê od g³upków. Po knajpach te¿ siê nie t³ucze, ma jeden zwyczaj, sto gram z wod¹ sodow¹ wypija ka¿dego wieczora, na jednej nodze, ju¿’ go nie ma. Z t¹ ¿eniaczk¹ te¿ nie wiadomo, jak siê nie wierci³y dziewczêta woko³o, zdawa³ siê byæ bezduszny, ani zaczepi³. Dziwak, nosa zadziera, ju¿ to korzyœci dla miasteczka wielkiej z niego nie bêdzie. Nie uwa¿a miejscowych ludzi. Nawet dla remontu domu swojego nie poprosi³ Dominiaka o pomoc, a gdzie znaleŸæ lepszego fachowca, tylko m³odzika, in¿yniera jakiegoœ sprowadzi³ z Zielonej Góry. Chodzili, mierzyli, sprzeczali siê nawet, dziw, co za cuda tam zamierzaj¹. Ech, krzyku wiêcej ni¿eli po¿ytku. Kanadyjec, wielka mi emicyja. Jedno tylko pozostawa³o dziwne, z ka¿dym dniem bardziej zadziwiaj¹ce. Je¿eli taki bogacz, a jeszcze ma a¿ rz¹dowe plecy, co go u diab³a niesie do ma³ego, zakichanego miasteczka. Bo nawet po tej rozbudowie, po tych fabrykach i cegielniach, jeszcze ma³e zostanie. Z milionami to do wielkiego miasta, do Warszawy, Krakowa, no choæby ju¿ do Zielonej Góry, zawsze wojewódzka stolica. Tymczasem on w³aœnie tutaj zamyœli³. Coœ musi w tym byæ, trzeba uwa¿aæ, uwa¿aæ... Musieliby ci ciekawscy byæ niepomiernie zdumieni wiedz¹c, ¿e i sam Okiñczyc nieraz siê zastanawia³, co go przynios³o w³aœnie tutaj, na Ziemiê Lubusk¹, do tej niewielkiej mieœciny? ¯e nazwa utkwi³a w pamiêci po dawnych opowieœciach Frankowych? Czy¿by wystarczaæ mia³o to zwi¹zanie poprzez sentyment do zmar³ego tragicznie kolegi i przyjaciela? Miasteczko biedne, tyle ¿e co nieco uporz¹dkowane po zniszczeniach wojennych, dopiero budz¹ce siê do jakiegoœ przysz³ego ¿ycia, rozplotkowane i zadufane w sobie, miasteczko, jakich w Polsce setki i tysi¹ce. Ani ³adniejsze, ani brzydsze. ¯e jeziora i rzeka, lasów trochê, niedaleko Zielona Góra, autem jeden skok do Poznania, to znów nie tak wielkie atrakcje. Czemu wiêc jeszcze w dawnych zamys³ach, nim wróci³ do kraju, przychodzi³a mu ta mieœcina na myœl i chcia³ j¹ sobie obejrzeæ, czemu potem tak chêtnie us³ucha³, gdy mu w Warszawie podsuniêto miêdzy innymi tê nazwê? ¯e. ju¿ potem zdecydowa³ siê prêdko, to by³o naturalne. Zawsze podejmowa³ szybkie decyzje. Dlaczego jednak w³aœnie tu? Przecie¿ to, co mu proponowano w ¯aganiu, stwarza³o lepsze warunki. Albo Strzelce Krajeñskie. A jednak coœ ci¹gnê³o do tych ciekawskich, otaczaj¹cych forda, do zagubionych w ciemnoœci i b³ocie bocznych uliczek, nawet do zaczepek ³adnej dziewczyny w barze „Piastowskim”. Gdyby Franek ¿y³, gdyby wrócili razem, jak to nieraz roili we wspólnych marzeniach, to co innego. Powód by³by jasny. Franek ci¹gle mówi³ o tym zachodzie, jakby ju¿ samym faktem przysz³ej swojej tu obecnoœci pragn¹³ powetowaæ krzywdy i udrêki zaznane w czas okupacji. Ale on nie by³ z Frankiem ani w niewoli, ani w s³u¿bie u wymagaj¹cego bauera. Franek. Tu pocz¹tek i koniec tajemnicy, nie ma co wiele siê zastanawiaæ. Zbyt wiele ich z sob¹ ³¹czy³o, by potem choæby nie nazwanymi strunami wracaæ musia³o wszystko, co bliskie by³o tamtemu. Wiele¿ to razy, gdy w œpiworach le¿eli poœród bezkresów kanadyjskich lasów, ¿ywi¹c siê byle czym i byle jak, mówi³ Lipski, patrz¹c w przestrzeñ przed sob¹: „Tam zawsze by³y tylko bezimienne groby Polaków. W obozach, na miejscu przymusowej pracy, gdzieœ we wspólnym dole, przy jakiejœ nieznanej miedzy. A ja bym chcia³ ¿yæ tam i umrzeæ, mieæ miejsce na maleñkim miasteczkowym cmentarzu, niewielk¹ p³ytê z kamienia, wyryte na niej swoje nazwisko i imiê. Rozumiesz, w³aœnie tam, gdzie przedtem by³o miejsce jedynie na bezimienne groby, gdzie w ogóle równano te groby z ziemi¹...” Wzrusza³ wtedy ramionami, nie rozumia³. Franek niema³o tutaj wycierpia³