Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Rozwielitek? - zdziwiB si Romilly. - A one to jedz? - Gdyby nie jadBy, nikt by ich nie kupowaB jako karmy dla ryb -stwierdziBem. 56 Romilly'ego uderzyBa logika mojego rozumowania. - Wiesz, |e masz racj. Masz racj. W piwnicy zostaBy jakie[ resztki. Nowa dostawa bdzie jutro. Spróbuj im je da, zobaczymy. WsypaBem wic By|eczk rozwielitek do akwarium i ryby rzuciBy si na nie |arBocznie, tak jak wcze[niej ropuchy na stonogi. Mój kolejny plan, który jednak nale|aBo przeprowadzi du|o ostro|niej, polegaB na urzdzeniu klatek i akwariów tak, |eby wygldaBy bardziej atrakcyjnie. Jak dotd zajmowaB si tym osobi[cie Romilly i czyniB to z |elaznym uporem. Nie wydaje mi si, |eby specjalnie to lubiB, ale jako najstarszy pracownik firmy czuB si chyba w obowizku. - Panie Romilly - powiedziaBem pewnego dnia. - W tej chwili nie mam nic do roboty i nie ma klientów. Mo|e pozwoli mi pan zaj si akwarium? Bardzo chciaBbym robi to tak jak pan. - No có| - zarumieniB si pan Romilly. - No... wcale nie jestem taki dobry... - My[l, |e jest pan [wietny! I bardzo chciaBbym si tego nauczy. - W takim razie zacznij od najmniejszego zbiornika. Bd ci pomagaB w razie potrzeby. Zaraz, niech pomy[l... to akwarium z mol-jenizjami. Trzeba w nim sprztn. Przenie[ ryby do wolnego zbiornika, a ten dobrze wyszoruj. Potem zaczniemy urzdza go od nowa, dobrze? Za pomoc maBej siatki przeBo|yBem czarne i bByszczce jak oliwki moljenizje do nowego akwarium. Nastpnie opró|niBem stare, wyczy[ciBem i zawoBaBem Romilly'ego. - Teraz nasyp na dno troch piasku, mhm... wBó| kilka kamieni i mo|e... ehm... posadz walisneri, powiedzmy w tamtym rogu, dobrze? - MógBbym spróbowa zrobi to sam? - spytaBem. - My[l, |e... |e szybciej si wtedy naucz, a gdy skoDcz, powie pan, co jest zle. - Zwietnie! - zgodziB si Romilly i podreptaB do swojej podrcznej kasy, zostawiajc mnie w spokoju. Akwarium byBo maBe, ale wBo|yBem w nie sporo pracy. Ze srebrnego piasku uformowaBem wspaniaBe wydmy, ustawiBem z kamieni urwiska, obsadziBem gsto walisneri, w[ród której swobodnie bd mogBy przepBywa Bawice moljenizji. Potem ostro|nie napeBniBem je wod, a gdy uzyskaBa odpowiedni temperatur, wBo|yBem z powrotem ryby i zawoBaBem Romilly'ego, aby oceniB moje dzieBo. 57 - Wielkie nieba! - krzyknB. - Wielkie nieba! SpojrzaB na mnie jakby rozczarowany, |e poszBo mi tak dobrze. CzuBem, |e stoj na niebezpiecznym gruncie. - Czy... czy podoba si panu? - To zadziwiajce! Zadziwiajce! Nie rozumiem, jak... jak tego dokonaBe[. - Tylko dziki panu, panie Romilly, patrzyBem, jak pan to robi. Gdyby nie pan, nigdy by mi si nie udaBo. - No tak, tak - pan Romilly zaczerwieniB si lekko. - Ale wykazaBe[ troch wBasnej inwencji. - Pewne pomysBy nasunBy mi si, gdy obserwowaBem pana. - Hmm..