Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Po drugie, szyć co tchu wyprawę, zamówić popa, karety, drużbów i druhny – no i kołyskę. – Ona po całych nocach nie śpi, chodzi po pokoju, wałęsa się po domu, schodzi do ogrodu, wraca, znów gdzieś ucieka, coś pisze, pisze na dużych arkuszach listy do pana czy do kogoś innego – nie wiem – coś pali w kominku, przychodzi do mnie i mówi dziwne, niestworzone rzeczy. Na głos rozmawia z panem, modli się leżąc godzinami na podłodze w tym wąskim korytarzyku, który do jej pokoju prowadzi. Najczęściej zaś stoi przy oknie i płacze w przestrzeń jednym głosem tak dziwnie, tak strasznie, jakby wyła. Biedna Tania! Zaplątała się w sieciach, które na pana chciała zastawić, gdy ją pan zdradził tak bezlitośnie, tak na zimno... – Zdradził! Ja ją zdradziłem?! Przecie ja nie żenię się z nikim ani się w nikim nie kocham. – Toteż ona poleciła mi, żeby panu to wszystko powiedzieć i żeby pana tylko o to jedno zapytać, co ona ma zrobić? Tylko to jedno pytanie, co ona ma zrobić? Tak kazała. Tylko już to jedno jedyne pytanie, co ona ma zrobić? Jak pan rozkaże, tak się stanie. – Cóż ja mogę powiedzieć... – zaczął Piotr w poprzednim, męskim tonie, lecz nagle zaciął się. Myśli zapadły się i zawaliły weń jak gruzy domu głupio zbudowanego. Bezużytecznymi wydały się wygodne, cyniczne słowa. Nędzną pokazała się sztuczna wyniosłość między łzami. Szedł tą samą drogą w parku, którą był szedł po raz pierwszy z prześliczną dziewicą Tanią, gdy go na szczęśliwą schadzkę wezwała. Te same bezlistne stały drzewa, tak samo leżał cienką warstwą śnieg, tak samo huczał wiatr w nagich konarach, ten sam stał posąg greckiej bogini, zniszczony i zamazany czegoś symbol... Gdzież jest Tania? Porwała się w nim rozpacz jak obłąkany ze swego kaftana. Oto ta sama kamienna ławka, zasypana wiotkim śniegiem. Żal, straszliwy w swej mocy, w swej niepojętej wiedzy o wszystkim, rozdarł serce. Jakże tajnie, a jak logicznie złożyły się te wszystkie sprawy! Zdało się, że ktoś bezdennie a podstępnie mądry zważył wszystko na niewidzialnej a subtelnej szali – wszystko – nie zapominając o niczym, o najlżejszym westchnieniu wiatru, o najlichszej prószynie śniegu, o najbardziej małej gałązce. Piotr chciał po 120 wiedzieć miłosne i litościwe słowo, posłać je Tani, ale oto nagle jak złowieszczy błysk miecza zamigotała w jego duszy straszliwa prawda, że ona była w objęciach Roszowa, że z tamtym poczęła dziecko, że zdradziła miłość zaprzysiężoną. Rzekł twardo, surowo i zimno: – Niech jej pani powie, że ja we wszystkim, com zrobił, jestem w porządku. Tak musiałem. Nie chciała iść ze mną... Zdradziła naszą świętą miłość. Francuzka głośno, z wybuchem zapłakała. Ale wnet uspokoiła się. Wytarła chustką oczy. Przez jakiś czas szła spokojnie aleją. Nagle podniosła na Piotra oczy płonące od dzikiego gniewu, złe i aż podłe od złości. Poczęła mówić jednym tchem: – Komu pańska miłość tak się wżarła w życie i krew, ten się nie może zadowolnić podobnym słowem. Barbarzyńca! Dziś dopiero rozumiem potęgę jej wielkiej miłości. Przeklęte jest życie kobiety biernej! Was trzeba w pewnych wypadkach trzymać na łańcuchu, doprawdy jak psów! Spuszczeni z łańcucha jesteście gorsi od psów. Was trzeba kopać i znęcać się za tyle sił zniszczonych przez nienasyconą waszą żądzę i brutalstwo! Kat! Posępnie i obojętnie wysłuchał tej tyrady. Ukłonił się pogardliwie, odwrócił i poszedł. 121 XXVI Nazajutrz rano tenże stary służący generała przyszedł do mieszkania Piotra z kartką od Tatiany. Rozłucki leżał jeszcze w łóżku. Zaspanymi oczyma przeczytał krótkie pismo: „I ja także będę w porządku. I ja nie mogę inaczej. Bądź zdrów, Piotruś. Dziękuję za wszystko. Twoja Tania.” Piotr wzdrygnął się przeczytawszy to posłanie. Te słowa miały w sobie siłę i ciężar. Zapytał służbowo: – Kiedy panienka oddała ci to pismo? – Wczoraj, późno wieczorem. Obudziła mię i kazała odnieść rano. Tak nakazała z surowością: „rano, skoro świt.” No, świt teraz późno, godzina ósma blisko. To i przychodzę o świcie, według zlecenia. – Dobrze... możesz iść. Starzec ukłonił się, ale ode drzwi zwrócił się twarzą do Piotra i rzekł surowo, z wewnętrznym rykiem: – Panie... dobrze zważaj, żeby nieszczęścia nie było! – Idź precz, ty, nauczycielu! Służący poszedł. Piotr ubrał się co tchu i rzucił do domu generała. Co chwila smagało go przerażenie jakby rzemień kańczuga rznący nagie plecy. Nogi uginały się pod nim, gdy wchodził do przedsionka, gdy zdjął szynel i pierwszego z brzegu ordynansa rozpytywał o pannę Tatianę. Ale w domu wszystko szło spokojnie, według ustalonego trybu. Generał jeszcze spał. więc służba chodziła na palcach zastawiając w jadalni przybory do rannego śniadania. Piotra tam znano jak domownika, więc nikt na jego wczesne przybycie szczególniejszej nie zwrócił uwagi, lecz on sam czuł się dziwnie głupio, plącząc się pośród famulusów domu. Miał już zamiar wyjść pod pozorem, że jest za wcześnie, gdy posłany lokajczuk, żeby rannego gościa zameldował Tatianie, wrócił z oświadczeniem, że „ich w pokoju nie ma”. – Jak to nie ma? Widziałeś? – zapytał Piotr czując znowu cios knuta szarpiącego plecy. – Zupełnie nie ma. Tak jest. Dokądś raczyli wyjść. – Ależ dokąd? – Tego nie śmiem wiedzieć... – Czy kto nie widział, którędy wyszła panienka? Sprawdzono, że nikt nie widział, ale nikogo to nadzwyczaj nie interesowało. Tymczasem Piotr korzystając ze swych dawnych półpraw w tym domu, wszedł do salonu środkowego pragnąc zobaczyć, czy tam nie ma Tatiany. Gdy się znalazł w tej wielkiej sali, od razu spostrzegł, że drzwi na ogród są półuchylone, nie domknięte, i to od dawna, bo klin śniegu, nawianego w nocy, leżał na posadzce. Otworzył te drzwi i spostrzegł zadęte ślady stóp Tatiany na stopniach i na ścieżce, wyciśnięte w miękkim, wciąż padającym śniegu. Te ślady niby gwałtowne wołanie zapędziły go do altany. Stanąwszy w jej drzwiach, zachwiał się i wrzasnął przeraźliwie. Na ławce leżała Tatiana w kałuży krwi, która już dawno skrzepła