Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

– Dan, to jest Joy – powiedział Sokrates. Spodobała mi się od razu. Jej oczy połyskiwały słodkim, lekko figlarnym uśmiechem. – Czy Joy to twoje imię, czy opis twojego nastroju? – spytałem, starając się, by zabrzmiało to mądrze. – Jedno i drugie – odpowiedziała. Popatrzyła na Sokratesa. Skinął głową. Potem uściskała mnie. Objęła mnie delikatnie ramionami w pasie i przytuliła czule. Naraz poczułem dziesięciokrotnie większy przypływ energii niż kiedykolwiek wcześniej. Czułem się pocieszony, uzdrowiony, wypoczęty i całkowicie porażony miłością. Joy patrzyła na mnie swymi dużymi, świecącymi oczami, aż moje własne oczy zaszkliły się. – Ten stary Budda przeciskał cię przez wyżymaczkę, co? – zapytała cicho. – Uch, chyba tak. – (Obudź się, Dan!) – No cóż, ten wycisk jest wiele wart. Wiem, mnie dopadł już wcześniej. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu, aby zapytać o szczegóły. Poza tym Joy odwróciła się już do Sokratesa i powiedziała: – Muszę już iść. Może byśmy wszyscy spotkali się tutaj w sobotę rano o dziesiątej i poszli do Tilden Park na piknik? Przygotuję jedzenie. Zanosi się na ładną pogodę. Zgoda? Popatrzyła na Sokratesa, potem na mnie. Pokiwałem tępo głową, gdy ona bezgłośnie wypłynęła przez drzwi. Przez resztę wieczoru Sokrates nie miał ze mnie żadnego pożytku. Tak naprawdę cała reszta tygodnia była stratą. W końcu, gdy nadeszła sobota, poszedłem bez koszulki na przystanek autobusowy. Miałem nadzieję, że wiosenne słońce opali mnie trochę, i że zrobię na Joy wrażenie swoim muskularnym torsem. Pojechaliśmy autobusem do parku i poszliśmy na przełaj po szeleszczących liściach, które tworzyły gruby kobierzec pośród otaczających nas sosen, brzóz i wiązów. Rozpakowaliśmy jedzenie na trawiastym pagórku skąpanym w ciepłych promieniach słońca. Położyłem się na kocu, by spiec się w słońcu. Miałem nadzieję, że Joy dołączy do mnie. Nagle, bez ostrzeżenia, zerwał się wiatr i nadciągnęły chmury. Nie wierzyłem własnym oczom. Zaczęło padać – najpierw mżawka, potem nagła ulewa. Przeklinając, chwyciłem koszulkę i nałożyłem ją. Sokrates śmiał się tylko. – Jak możesz uważać, że to zabawne! – zbeształem go. – Mokniemy tutaj, autobus będzie dopiero za godzinę, a całe jedzenie jest do niczego. To Joy je przyrządziła. Jestem pewien, że ona nie sądzi, by... – Joy śmiała się również. – Nie śmieję się z deszczu – powiedział Sokrates. – Śmieję się z ciebie. – Zaryczał i poturlał się po mokrych liściach. Joy zaczęła tańczyć “Deszczową piosenkę". Ginger Rogers i Budda – tego już było za wiele. Deszcz przestał padać tak samo nagle, jak zaczął. Wyjrzało słońce i wkrótce nasze jedzenie i rzeczy znowu były suche. – Myślę, że to mój taniec zadziałał – powiedziała Joy i ukłoniła się. Siedziałem przygnębiony. Joy usiadła za mną i zrobiła mi masaż barków. – Czas, żebyś z doświadczeń życia zaczął czerpać naukę, a nie narzekał na nie lub rozkoszował się nimi, Dan – powiedział Sokrates – Właśnie objawiły ci się dwie bardzo ważne lekcje. Spadły, że tak powiem, z nieba. Grzebałem w jedzeniu próbując nie słuchać go. – Po pierwsze – powiedział chrupiąc listek sałaty – ani twoje rozczarowanie, ani gniew nie były spowodowane deszczem. Miałem usta zbyt pełne sałatki ziemniaczanej, aby zaprotestować. Sokrates kontynuował wymachując po królewsku kawałkiem marchewki. – Deszcz był manifestacją natury absolutnie zgodną z prawem. Twój “smutek" ze zmarnowanego pikniku i “szczęście", kiedy słońce pojawiło się z powrotem, były produktami twoich myśli. Nie miały one nic wspólnego z faktycznymi wydarzeniami. Czy nie byłeś nigdy “nieszczęśliwy", na przykład, podczas świąt? Jasno z tego wynika, że twój umysł, a nie inni ludzie ani okoliczności, jest źródłem twoich nastrojów. To jest pierwsza lekcja. Sokrates przełknął swojego ziemniaka i powiedział: – Druga lekcja wypływa z obserwacji tego jak jeszcze pogorszył ci się humor, gdy zauważyłeś, że ja nie jestem ani trochę zmartwiony