Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ruin, kolumn, na wpół obalonych gmachów olbrzymich, budowli pogruchotanych przez wieki, polepionych na nowo, innych świeżo wzniesionych przebywaliśmy, do klasztoru dążąc, jakby las cały, wśród którego krętych labiryntów tylko człowiek obeznany z tym miastem ogromnym mógł się pokierować bezpiecznie. Co chwila nam prowadzący nas to kościół jakiś, to ruinę z pogańskich jeszcze czasów pochodzącą ukazywał. Dowiedzieliśmy się też od niego, iż jak nigdy tak i teraz na pobożnych pielgrzymach polskich w stolicy apostołów nie zbywało. Było tak w istocie zawsze, iż nie jeden to drugi z duchownych naszych albo sam dla modlitwy i uczczenia relikwii świętych lub w poselstwie od króla, od biskupów i kapituł do Rzymu wędrował. Rzadko ów dominikański klasztor i inne stały próżne bez polskich gości. Oprócz tego młodzież, która na nauki do Bononii i Padwy uczęszczała, a tej zawsze dosyć było, w końcu do Rzymu dążyła, aby choć wiekuiste miasto zobaczyć i na całe życie pamięć o nim zachować. Byłoby zaprawdę ciekawym opisać, jak ówczesny Rzym wyglądał, ale się ja na to porywać nie mogę, bom w nim tylko widział małą cząstkę tego, co do oglądania było, a dziś i pamięć nie starczy, aby opowiedzieć o wiecznym mieście. To tylko wiem i pomnę, żem co chwila słupieć musiał i dziwować się powalonemu na ziemię jednemu światu i temu, który na gruzach jego wyrastał. Tak samo jak Polaków widzieć tu i spotkać było można ze wszech części świata pielgrzymów, językami różnymi niezrozumiałymi mówiących i chwalących Boga, a w Rzymie tym każdy z nich znalazł tłumacza i gospodę, bo to była i jest stolica świata. W klasztorze świętego Dominika, który ani wielkością, ani wspaniałością się nie odznaczał, przeor przyjął księdza Jana wielce uprzejmie i celę mu naznaczył, przy której ja w korytarzu miałem u drzwi na noc posłanie, bom dobrodziejowi memu w jego modlitwach i rozmowach z Bogiem nie chciał przeszkadzać. Jak się rzekło, znaleźliśmy tu już Polaków: był jeden ksiądz z Gniezna od arcybiskupa posłany, a oprócz tego gromadka rycerska, jakem się dowiedział, pana Jędrycha z Tęczyna, który dla pobożności do Loretu, Rzymu i miejsc świętych wędrował. Z tymi zaraz dnia pierwszego przy gościnnym stole (rozumie się ja z czeladzią tylko, bom do panów przystępu nie miał) zabrałem znajomość. Młodzieży było kilku, Krakowian i Sandomierzanów. Szeroko się rozpisywać nie będę nad tym, jakośmy z księdzem Janem, bo ten mnie z sobą wszędzie prowadził, obchodzili miejsca, w których relikwie złożone były, modląc się i oglądając. I nie tylko groby i kości męczenników, w każdym kościele i ołtarzu obfite, ale daleko droższe tu znajdowaliśmy pamiątki: drzewa krzyża świętego całe sztuki, słup, przy którym Chrystus był biczowany, gwoździe, jakimi go na krzyżu przybito, suknie i szaty, które On i Matka jego nosiła. Ani bym zliczyć mógł tych skarbów i świętości. Ukazywano nam też owe miejsca, w których się krew męczeńska lała, jak to stoi w Złotej legendzie i Żywotach, więzienie Piotra świętego głęboko w ziemi jako studnia wykute, gdzie źródło od tych się czasów sączy, miejsce, kędy Piotra z Rzymu uchodzącego Chrystus Pan spotkał itp. Ale nade wszystko, com w życiu kiedy widział, podziwieniem i grozą mnie przejął ów niesłychanej wielkości gmach, w którym dziesiątki tysięcy ludzi mieścić się mogły, niegdy służący do walk z dzikimi zwierzęty, którym chrześcijanie na łup bywali dawani. Mury to jakby nieludzką dźwignięte ręką, piętrzące się do góry, niby ze skały wykute, z głazów ogromnych spojone, już naówczas rozpadać się zaczynały i tak jak z innych, z nich też kamienie wywożono na nowe kościoły i domy. Po ulicach i pustych rynkach trawą pozarastałych, co leżących, pokruszonych i całych kolumn z marmurów, jakich u nas sztuczka mała drogo się płaci, wyliczyć trudno. Można rzec, że tu stopa nie dotykała ziemi, nie potrącając o coś świadczącego, jaka to potęga w gruzy legła, aby chrześcijaństwu pole oczyścić