Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Zachodnia strona jeziora została jeszcze dziewicza. Nie wiedzie tędy żadna większa ścieżka. Najbliższe ludzkie osiedla odległe są o dziesiątki długich angielskich mil. Jest to kraina słoni i nosorożców, nie mówiąc oczywiście o tak zwykłych i codziennych mieszkańcach, jak lamparty czy oceloty. Z powodu muchy tse-tse ludzie tu nie osiadają. — Po co więc tędy jedziesz? Czy chcesz koniecznie złapać śpiączkę? — spytała. — Nie. Szukam tylko ładnego odludzia na nocleg. Tse-tse ostatnio nieomalże doszczętnie wytępiono, ale patrz: co tam leży na trawie? Wygląda jak zabity hipopotam. — To mówiąc zatrzymał samochód i wysiedli... Margaret chwyciła go za rękę: — Na wszelki wypadek, żebyś mnie bronił — szepnęła z uśmiechem. Już z daleka widać było dokładnie, że olbrzymie zwierzę jest martwe. Nogi sterczały sztywno do góry na znak ostatecznego pokonania. Podeszli doń zupełnie blisko. — Nosorożec bez rogów — stwierdził Zygmunt. — Jak to — zdziwiła się — więc bywają i takie? — Jeżeli im ktoś wytnie, czemu nie — zaśmiał się chwytając równocześnie za jedną z nóg i odchylając olbrzymie cielsko na bok. — Prawdopodobnie ofiara kłusownictwa. Pomyśl, co za typowo ludzkie świństwo, dla zdobycia dwóch niezbyt cennych rogów pozbawia się stworzenie życia. — Już go czuć — zauważyła. — Dlatego trzeba odjechać na nocleg trochę dalej — odrzekł naciskając pedał gazu. — Musimy być bardzo czujni tej nocy — po chwili uprzedził Zygmunt. — Lepiej nie wychodzić z samochodu. — To mówiąc zatrzymał się obok dużej kępy krzewów. — Logika mówi, że w takich właśnie gąszczach zwykły spać drapieżniki, ale głupi instynkt każe zawsze się do czegoś przytulić. Raźniej mieć jakąś osłonę. Pili herbatę przed otwartym na rozcież samochodem, gotowi w każdej chwili wskoczyć do środka. Ale nic nie mąciło ich wieczornego posiłku. Tylko od strony jeziora dolatywały odgłosy antylopich pobekiwań. — Dlaczego one się nie boją? Przecież teraz noc i lwy polują — szepnęła Margaret nastawiając ucha. — Antylopy, gdy są w zbitym stadzie, potrafią się obronić. A zresztą żaden najdzikszy drapieżnik nie będzie napadał dla pustej zabawy. Wbrew temu, co sądzimy o dzikich zwierzętach, są one mniej krwiożercze od ludzi. To tylko człowiek, im bardziej syty, tym staje się niebezpieczniejszy dla otoczenia. Komary zaczynały ciąć coraz zajadlej, aż biedna zrezygnowana Margaret uciekła do wnętrza samochodu. Dokonawszy ostatniego przeglądu, Zygmunt także poszedł w jej ślady. — Nie możemy zamknąć, bo się udusimy — rzekł układając poduszkę. — A jeżeli przyjdzie lew? — Wątpię, czy starczy mu inteligencji, żeby łapą otworzyć nazbyt wąską dla niego szparę. Zresztą posłyszymy. — Jesteś dłuższy, więc ciebie pierwszego wyciągnie. — Więc widzisz, jak dobrze się składa. Dobrej nocy. — Podwiń mi moskiterę pod materac, bo wciąż jeszcze gryzą... — Słyszysz? — Ryk lwa. Nadstawili uszu, ale w odpowiedzi rozległy się tylko liczne porykiwania hipopotamów. — Hipopotamy na jeziorze — stwierdziła Margaret głosem obojętnym. — Jak szybko Afryka cię oswoiła. Już tylko lew ma dla ciebie znaczenie. Hipopotamów nawet słuchać nie chcesz. Brawo! — Rzeczywiście — zastanawiała się — pomyśl tylko: kilka zaledwie tygodni, a jakże inaczej świat wygląda... Kilka tygodni!... Ale co to?!... Tym razem wyraźny, bardzo niedaleki basowy pomruk zatrząsł ziemią, przetoczył się grzmotem i z nagła przeszedł w ciężkie zmęczenie, jak gdyby stęknięcie. — Tak — stwierdził spokojnie Zygmunt i zawijając się w koc, udając obojętność, dodał: — To już na pewno lew. ZNÓW HIPOPOTAMY Pędzili wielkim gościńcem, łączącym południe Afryki z północą. Jest to jedna z najdłuższych, bezpośrednich drogowych tras świata. Koło kierownicy szarpie się jak zwariowane na diabelnych szczeblach wygarbień. Murzyńscy szoferzy podczas reperacji ciężarowego samochodu zwykli podkładać pod koła kamienie. Potem z reguły tych kamieni nie odrzucają. Nierzadko znów, aby zdjąć oponę, podkopują się pod nią, zostawiając na środku drogi głęboki dół. Czasami termity lub mrówki wydrążają tunel i droga się zawali. Jednym słowem, nigdy nie można być pewnym, co nas czeka za chwilę. Koło południa zobaczyli budynek stacji sanitarnej do walki z muchą tse-tse. Prawą stronę drogi zamykał szlaban, po lewej zaś stała duża drewniana szopa, z otwartymi szeroko drzwiami. Tam właśnie kazano im wjechać. Miejsce wewnątrz obliczone było na sporą ciężarową lorę. Ledwo się znaleźli w środku, z obu stron zatrzaśnięto wrota. Światło dzienne sączyło się skąpo poprzez wąziutkie szpary w deskach. Przyzwyczajony do blasku wzrok nie potrafił rozróżnić otaczających przedmiotów. Słychać było szepty jakichś ludzi. Wreszcie rozległa się komenda: — Modża, mbili, tatu (raz, dwa, trzy)! — i tyleż mocnych siknięć z ręcznej pompki opryskało samochód płynem DDT. Zaraz potem nastąpiło dalsze głośne liczenie: — Modża, mbili, tatu, inne (raz, dwa, trzy, cztery)! — i tyleż odpowiednich siknięć. Widocznie dla każdej części samochodu przeznaczona jest odpowiednia ilość DDT. Murzyni ślepo wykonują rozkaz. Gryzący dezynfekujący płyn wżera się w płuca. Margaret zaczęła kasłać, a Zygmunt zakrztusił się na dobre. — Modża, mbili, tatu, inne, tano! — liczyły nieubłaganie uparte głosy. — A niechże ich święte bogi kochają! — zawołał Zygmunt. — Do jakiejże liczby oni dojdą? Chcą nas tu żywcem udusić! — Kiwisza (kończyć)! — rozległa się komenda i otwarto przeciwległą bramę. Jarzący blask oślepił przymrużone oczy. Zapuszczony motor warknął i ruszył. Świeży, pachnący ozonem wiatr od stepów rozwiał ostatnie wstrętne opary. Skręcili w pierwszą drogę na prawo. Z jakąż ulgą żegnali przeklęte rowki wygarbień! — Niedaleko stąd leży katolicka misja. Proboszczem tam jest mój serdeczny przyjaciel, ksiądz Nelly. — Czy nie można obejść się bez tych misji? — obruszyła się Margaret. — Nie znoszę moralizatorstwa, ich lukrecjowych uśmiechów i tej obłudy. — Ksiądz Nelly, Irlandczyk, daleki jest od wszelkich zakłamań. Bardzo morowy gość. Zobaczysz. — Czy zauważyłeś, jakich przystojnych Murzynów spotyka się tutaj? — Ja widziałem tylko kobiety, i to wcale nie przystojne. Ci kolorowi donżuani nie są Murzynami, tylko przedstawicielami wielkiej chamickiej rodziny. Jest to szczep Barabaik, niebezpieczny do dziś, gdyż zgodnie z obyczajem każdy pan młody musi wykazać swoją dzielność zabójstwem jakiegoś człowieka