Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Już wszystko było przygotowane. Na cmentarzu czekali nas pan Skupień i wszyscy chłopcy i dziewczyny z naszej klasy, nasza banda też była, a każdy był ciekawy, co teraz nastąpi. Pan Lizak podszedł do kopidoła, który już zdołał zasypać grób Wańka. Kopidoł, stary Łomozik z fajką w gębie, kiwnął głową i przyniósł spoza szerokiego pomnika słup z karmnikiem. Słup wbił do świeżo usypanej ziemi na grobie Wańka, na słupie ustawił karmnik. Wtedy Julka i ja nasypaliśmy do karmnika trzy spore garście nasienia słonecznikowego i zawiesiliśmy spory kęs łoju. Zwiedziały się rychło sikorki, zwiedziały wróble i gawrony o przygotowanej ptasiej uczcie. Gawrony odpędziliśmy czapkami. Wróble zaś pomieszały się z sikorkami i nastąpił na grobie naszego kamrata radosny ptasi rej wach. — To dla naszego Wańka, bo kochał ptaki! — rzekła Julka. O tym, ?? przyniosła wiosna Przyszła nareszcie wiosna i przyniosła z sobą wiele przedziwnych zdarzeń. Przede wszystkim ciepłe wichry przywiodły nam wiosnę spoza dalekich gór słowackich. Z początku była bardzo mizemiutka, podobna do tej dziewczynki, która sprzedawała zapałki w wieczór wigilijny w jakimś wielkim mieście. Była bowiem zziębnięta, chuchająca w dłonie, z maleńką ciupką u zadartego noska i jakby pragnąca popłakiwać. Potem jednak przyszło młode, z dniem każdym rosnące słońce i kopciuszkowata wiosna stała się śliczną wiosną. Zaczęła rozkwitać gęsimi pępkami na wydmuchowiskach, kaczeńcami na barzy-nach, żabimi (oczkami w przykopach, pachniała światłem bez granic i robiła cuda w naszych głowach i sercach. Poszaleliśmy lekko, gdyż upijaliśmy się nią codziennie jak najprzedniejszym alaszem-kimlem. Siedzieliśmy w Kamieńczoku i patrzyliśmy na nią zdumieni. Niebo było wymyte do czysta, jakby wyczyszczone błękitnym szuwaksem, nakrapiane białymi obłoczkami, obłoczki zaś wędrowały w radosnym zamyśleniu po niebie i były podobne do westchnienia Julki podczas snu. 288 Cała banda słuchała mnie z otwartymi ustami, gdy jej dowodziłem, że zleciały się aniołki wielką gromadą i zrobiły na niebie sobotni porządek. Wymyły jego sklepienie najczystszą wodą i pachnącym mydłem. Potem wypolerowały słońce sidolem na glanc, pozłociły po-złótką, jaką złoci się orzechy na choinkę w wieczór wigilijny, i słońce stało się najpiękniejszym słońcem na niebie. Przez całą bowiem zimę, jak długo znosiliśmy sikorkom słoninę, i łój do karmienia na grobie Wańka, było ono smutne, chore, blade i jakby strute dymami i czadem karwińskich hałd przykopalnianych. Teraz stawało się młode, śliczne, coraz bardziej złote i ciepłe. W Kamieńczoku zakwitały wszystkie kwiaty. Były to ogromnie śmieszne kwiaty, te wszystkie kaczeńce, gęsie pępki, żabie oczka, podbiałowe koszyczki i kluczyki; były tak bardzo śmieszne, jakby je wymyśliły najmłodsze aniołki, takie anielskie niemowlęta. Urzekały jednak tak bardzo, że gdy się na nie patrzyło, serce zaczynało bić mocno, coś zatykało dech, a Julka plotła z nich wianek i kładła na głowę. Potem przeglądała się w tamtym topielisku w najgłębszej jamie Kamień- czoka i odmieniona pytała się nas dziwnie: — Jestem piękna? Owszem, była piękna, podobna do wiosny o czarnych warkoczach przerzuconych na piersi i o czarnych oczach, lecz było to jednak strasznie głupie pytanie. Przytakiwaliśmy jej przeto, że jest piękna, lecz gdy jej nie było, przekonywaliśmy się wzajemnie, że zaczadziła ją wiosna i jeżeli to dłużej potrwa, nasza banda rozleci się i nic z niej nie będzie. Z tej bandy. Oprócz wiosny, nieba, słońca, kwiatów, a potem jednego słowika w Kamieńczoku było jeszcze wiele innych zdarzeń. W szkole ratowała nas wiosna przed głupią grama- 19 Czarna Julka 289 * tyką nauczyciela Michnika. Gdy bowiem Michnik zaczynał pytać o deklinacje, o odmianę rzeczowników, o tryby, wtedy Julka zaczynała wołać: — Pięknie proszę, panie nauczyciel... — Co chcesz? — Wczoraj szpaki przyleciały z cieplic! — A w nocy leciały żurawie nad „Johannszachtą" i strasznie wrzeszczały! — podejmował w te pędy Hibner. — A mnie mówił ujec ze Starego Miasta, że już przyleciały bociany! — pomagał mu Siuda. I zamiast gramatyki była pogwarka o wiośnie. Michnik wtedy przemieniał się, wpadał w jakiś cielęcy zachwyt i pewnego razu jął nam deklamować niemiecki wiersz o wiośnie: > Die Welt ist so schon und der Himrael so blau, Und die Lilfte, die wehen so Und und so lau, Und die Blumen winken auf bluhender Au', Und funkeln und glitzern im Morgentau, Und die Menschen jubeln, wohin ich schau' — Und doch mocht' ich im Grabę liegen, Und mich an ein totes Liebchen schmiegen... Skończył. A był ogromnie śmieszny podczas wygłaszania tego wiersza. Stał bowiem na występie, prawą nogę wysunął do przodu, pierś wypiął tak mocno, że mu wykrochmalony półkoszulek wylazł spod kraciastej kamizelki, i wygłaszając tamte dziwne słowa, zataczał koła prawą ręką. — Czy wiecie, co to jest? — zapytał. Nikt z nas nie wiedział, co to jest. Wiersz, nawet miły wiersz, bo jakiś płynny, płynący, kołyszący, rytmiczny, jakby dziewczyna tańczyła. Lecz o czym ten dziwny wiersz mówi — nie wiedzieliśmy. — To napisał taki niemiecki Dichter, kiery nazywał 290 się Heinrich Heine. Lecz wy jesteście woły, toście go nie zrozumieli. Julka, przetłumacz! Julka przetłumaczyła po swojemu, a myśmy z początku z uwagą słuchali, a pod koniec zaczęliśmy prychać z uciechy