Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Co za cudowny bełkot! Niełatwo przecież wstawić słowo "wzrastać" trzy razy w jedno zdanie, a im się to jakoś udało. - A jeżeli koperta nie była załączona, tekst wędrował prościutko do kosza, prawda? - stwierdził domyślnie pisarz. - Pewnie! Nie ma litości dla cudzej słabości. Dziwny wyraz niepewności pojawił się nagle na twarzy pisarza. Tak mógł wyglądać ktoś, kto znalazł się w klatce pełnej tygrysów, które rozszarpały już tuziny lepszych od niego. Jak na razie nie dostrzegł żadnego tygrysa, ale miał wrażenie, że wiele czai się w ciemności i że ciągle mają ostre kły. - W każdym razie - redaktor wyjął papierosa - opowiadanie przyszło pocztą, sekretarka wyjęła je z koperty, nalepiła wiadomą informacje i już miała je włożyć do załączonej koperty zwrotnej, kiedy zobaczyła nazwisko autora. Cóż, czytała "Postacie z podziemia". Tak się składało, że wszyscy albo już to czytali, albo właśnie zamierzali przeczytać i zapisywali się w kolejki w bibliotekach lub penetrowali supermarkety w poszukiwaniu wydania kieszonkowego. Żona pisarza, która dostrzegła i zrozumiała błysk strachu w jego oczach, wzięła go za rękę, a on ciepło się do niej uśmiechnął. Błysnął płomyk złotego Ronsona i w jego świetle wszyscy mogli zauważyć, jak bardzo zniszczona jest twarz redaktora, jak luźno wiszą mu pod oczami worki pomarszczonej jak u krokodyla skóry. Widzieli poorane zmarszczkami policzki i brodę sterczącą w tej starej twarzy jak bukszpryt żaglowca. "Ten żaglowiec - pomyślał pisarz - nazywa się starość. Nikt nie marzy o tym, żeby gdzieś nim popłynąć, ale wszystkie kajuty są zajęte. I hamaki pod pokładem także". Płomyk zgasł i w powietrze uniósł się kłąb dymu. - Ta sekretarka, która przeczytała opowiadanie i pchnęła je dalej, zamiast odesłać, jest dziś lektorką u Putnama. O nazwisko mniejsza, ważne jest, że tam, w sekretariacie "Logan's", krzywa jej życia przecięła się na wielkim wykresie z krzywą życia Rega Thorpe - jedna szła w górę, a druga w dół. Dziewczyna dała tekst swemu szefowi, a jej szef dał go mnie. Przeczytałem i zakochałem się na śmierć. Było trochę za długie, ale już widziałem, gdzie można je bez większych problemów przystrzyc o jakieś pięćset słów. I to wystarczało. - A o czym było? - zainteresował się pisarz. - Nawet nie powinieneś pytać - uśmiechnął się redaktor. - Cudownie pasowało do naszej dzisiejszej rozmowy. - O tym, jak kogoś ogarnia szaleństwo? - Jasne. Czego cię uczą na pierwszych zajęciach pierwszego semestru na pierwszym kursie pisarstwa w college? Pisz o tym, na czym się znasz. Reg Thorpe znał się na tym, jak zaczyna się szaleństwo, bo szaleństwo właśnie go ogarniało. To opowiadanie przemówiło do mnie tak silnie prawdopodobnie dlatego, że ja również byłem w trakcie podobnego procesu. A gdybyś kiedykolwiek pracował w magazynie, to pewnie wiedziałbyś, że jest jeden temat, którego czytającym Amerykanom nie musisz wciskać: "Jak elegancko zwariować w Ameryce", podpunkt A: "Nikt nikogo nie rozumie". Dość to popularne w literaturze XX wieku. Wielcy fruwali jak ptaki wśród gałęzi tego drzewa, mali jak robaki podgryzali jego korzenie. Ale to opowiadanie było akurat fajne. To znaczy wesołe. Czytałem je jak nic przed nim i nic po nim. Najbliższe było chyba niektórym opowiadaniom Scotta Fitzgeralda... i "Gatsby'emu". Facet z opowiadania Thorpe'a wariował, ale w strasznie wesoły sposób. Cały czas szczerzyłeś zęby, a w niektórych miejscach - najlepsze było to, w którym bohater wywala galaretkę pomarańczową na łeb starej, grubej baby - śmiałeś się głośno. Ale - wiecie - to był raczej nerwowy śmiech. Chichoczesz i naraz musisz się odwrócić, żeby zobaczyć, kto cię może usłyszeć. Wspaniale było stopniowane napięcie. Im bardziej się śmiałeś, tym bardziej się bałeś. A im bardziej się bałeś, tym głośniejszy był śmiech... i tak aż do momentu, w którym bohater wraca z przyjęcia wydanego na jego cześć i zabija żonę oraz córeczkę. - I to było o tym? - zapytał pisarz. - Nie, ale nie w tym rzecz. To była po prostu opowieść o młodym człowieku, przegrywającym powoli ze swym własnym powodzeniem. Zostawmy te sprawę. Opowiadanie fabuły jest nudne. Zawsze. Tak czy inaczej, napisałem do niego list. Mniej więcej tak: Drogi panie Thorpe, właśnie przeczytałem "Balladę o celnym strzale" i uważam ją za wielkie dzieło. Chciałbym ją opublikować na początku przyszłego roku, jeśli ten termin Panu odpowiada. Czy suma ośmiuset dolarów wydaje się Panu wystarczająca? Płacimy po akceptacji. Nowy akapit. Redaktor wydmuchnął kłąb dymu w pachnące, wieczorne powietrze. - Opowiadanie jest nieco przydługie i chciałbym, żeby Pan je skrócił o mniej więcej pięćset słów, jeśli to możliwe. Zgodzę się ewentualnie na dwieście słów, jeśli się Pan uprze. Zawsze możemy przecież wywalić rysunki. Akapit. Proszę o odpowiedź. Podpis. - I tak to pan pamięta, słowo w słowo? - zapytała żona pisarza. - Trzymałem jego listy w osobnej teczce. Oryginały listów do mnie i kopie moich odpowiedzi. Pod koniec teczka ta była już całkiem gruba, zawierała także trzy lub cztery listy od Jane Thorpe, jego żony. Czytywałem to dość często. Chciałem zrozumieć, ale to się nie da zrobić. Elastyczny pocisk da się zrozumieć równie łatwo jak to, że wstęga Moebiusa ma tylko jedną stronę. Tak to już jest na tym najlepszym ze światów. No tak, znam je słowo w słowo. Niektórzy tak się uczyli deklaracji niepodległości. - Założę się, że zadzwonił następnego dnia - uśmiechnął się agent. - Co, wygrałem? - Nie, nie zadzwonił. Krótko po wydaniu "Postaci z podziemia" Thorpe przestał w ogóle używać telefonu. Jego żona powiedziała mi o tym