Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Konie ruszyły z kopyta. Borowiecki czuł się zdenerwowanym do najwyższego stopnia tym, co się stało. Nie miał jeszcze czasu zdać sobie sprawy dokładnie, nie umiał zresztą teraz, w tej chwili, myśleć, wiedział tylko, że ona jest przy nim, siedziała wciśnięta w kąt powozu, daleko od niego. Słyszał jej nierówny, szybki oddech, a chwilami w świetle latarni ulicznych błyskała mu jej twarz i oczy ogromne, wpatrzone w jakąś próżnię. Chciał zapanować nad sobą, chciał już zastukać na stangreta, szukał już bezwiednie antaby, aby drzwi otworzyć i wprost uciec, ale nie miał sił już ani woli. - Pani mi przebaczy to, co się stało? - zaczął wol-no i szukał jej rąk, schowała je głęboko pod rotundę. Nie odpowiedziała nic, obcisnęła się szczelnie w rotundę, jakby chcąc zamknąć w sobie, przytrzymać tę szaloną chęć rzucenia mu się w ramiona. - Pani mi przebaczy - powtórzył ciszej, przysuwając się do niej. Drżał cały, nie mógł więcej mówić i nie otrzymując odpowiedzi szepnął bardzo cicho i bardzo głęboko: - Lucy! Lucy! Wstrząsnęła się, puściła rotundę, która zsuwała się z jej ramion i z jakimś głębokim, przejmującym o-krzykiem rzuciła mu się na piersi. - Kocham cię, kocham! - szeptała obejmując go namiętnie. Usta się ich zbiegły w długim, śmiertelnie mocnym pocałunku. - Kocham cię, kocham - powtarzała z lubością ten dźwięk słodki całując jego twarz z porywającą siłą. Czuła głód pocałunków, pieszczot i miłości tak dawno, więc teraz, kiedy się już tak stało, nie myślała o niczym, nie pamiętała na nic, tylko całowała. - Nie, nie mów teraz nic, nie mów. Chcę mówić sama, chcę wołać wciąż. Kocham cię! Mogę to powtarzać wobec całego świata, wszystko mi już jedno. Ja wiem, że cię inne kochają, wiem, że masz narzeczoną, ale co mnie to obchodzi! Kocham cię! Kocham nie dlatego, żebyś i ty mnie kochał, żebym chciała przez to szczęścia, nie dlatego - ja cię kocham, kocham i nic więcej. Potrzebowałam kochać, jak każdy człowiek potrzebuje miłości. Pan jesteś dla mnie wszystkim. Chcesz, uklęknę przed tobą i będę ci to mówić tak długo, tak szczerze, aż uwierzysz i sam kochać mnie zaczniesz. Już nie mogę udawać, już nie mogę żyć bez ciebie i bez miłości. Kocham cię, mój jedyny, mój panie. Mówiła bezładnie, prędko, nieprzytomnie. Okryła się w rotundę, to znowu ją opuszczała, odsuwała się od niego, to bez słów, promieniejąca, obejmowała go, cisnęła się do niego, całowała. Borowiecki porwany tym szalonym wybuchem namiętności, oczarowany miłością tak wielką i tak ognistą, głosem, co go przenikał ogniem, i pocałunkami, które go onieprzytomniały prawie, dał się unieść temperamentowi swojemu i szalał jak i ona, Oddawał jej tak pocałunki, że mu chwilami zwisała na rękach jak martwa. - Kocham cię, Lucy, kocham! - powtarzał nie wiedząc sam, co mówi. - Nie mów nic, całuj mnie! - Nie mów nic, całuj mnie! - wołała w najwyższym uniesieniu. Głos jej rwał się i wybuchał burzą, to znowu łkał jakby całą miłością Wschodu, jakby całą ognistą pieśń nad pieśniami wyśpiewywał. - Ja tak marzyłam o tej chwili, tyle miesięcy pragnęłam cię, tyle lat czekałam na to, tyle cierpiałam przez to. Całuj mnie! mocniej... mocniej... mocniej... A! teraz umarłabym chętnie - wykrzyknęła dziko. Powóz toczył się wolno po jednej ze strasznie błotnistych i nie brukowanych ulic, gdzie nie było nawet latarń, tylko powozowe światła rozkrążały złoty blask na ruchomą, płynną, a głęboką warstwę błota, rozpryskującą się aż na szyby. Nikt nie przechodził ani nie przejeżdżał tą ulicą, obwiedzioną z obu stron wysokimi parkanami, spoza których wznosiły się sterty drzewa budulcowego u-łożone w wielkie czworoboki albo wystrzelał komin fabryczki jakiejś, których w tej stronie miasta było dosyć. Wielkie psy, pilnujące składów, szczekały ponuro na powóz i słychać było, jak się rzucały na bramy i drapały pazurami deski z wściekłości, nie mogąc się wydobyć na ulicę. Nie wiedzieli nic i nic nie słyszeli, zatopieni w fali tej miłości nagłej i oślepiającej, jaka ich porwała. - Lucy! - Pocałuj mnie. - Kochasz? - Pocałuj mnie. Rwały się im tylko takie słowa z piersi przepełnionych pożerającym ogniem. - Weź mnie, Kari, weź mnie całą i na zawsze. Nie wiedzieli nawet, kiedy stanęli na miejscu. Zajechali przed pałacyk Zukerów, stojący w okolicy miejskiego lasku. - Chodź do mnie - szepnęła trzymając go silnie za rękę. Bezwiednie, z przyzwyczajenia, wsunął drugą rękę do kieszeni, gdzie miał rewolwer. - Niech August zaczeka na pana - zawołała grzmiąco do stangreta. - Chodź, nie ma nikogo, on - mówiła z naciskiem - pojechał. Nikogo prócz służby nie ma w domu. Puściła jego rękę, bo służba otwierała drzwi. - Zapalić światło w saloniku wschodnim. Podawać zaraz herbatę. Rzuciła mu się na szyję, skoro lokaj oddalił się, ucałowała go namiętnie i popchnęła w jakiś korytarzyk wysłany dywanem i wybity czerwono. - Zaraz przyjdę, kocham cię! - zawołała za nim i zniknęła