Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Oddana bałwochwalczo Zelli, nie odstępowała jej na krok. Zachowywała się może z mniej maskowaną brawurą, jednak zachęcająco wobec Clyde'a, a nawet prowokacyjnie. Zdaje się, że już zawczasu ułożono, że Rita ma kokietować Clyde'a. Gdy go jej przedstawiono, pochyliła się nad nim w jakiś kuszący, zmysłowy sposób, co go mocno zmieszało. Ciągle musiał sobie przypominać, że w Lycurgus musi uważać na siebie i starannie dobierać znajomości. A ta dziewczyna, podobnie jak Hortensja, przywodziła mu na myśl najbardziej zmysłowe obrazy, jakkolwiek uważał to za zbyt śmiałe na razie, a więc tym samym problematyczne i dalekie. Jednak już teraz odejmowało mu to swobodę. Musi koniecznie uważać na siebie. Dziewczęta te już teraz odbierają mu spokój. - Chodźmy teraz na lody i ciastka - zaproponował Dillard, gdy zamieniono pierwsze słowa - a potem będzie można wyjść. Wy obie możecie przejść się trochę po sali, a spotkamy się przy ciastkach. Ale chyba potem wyjdziemy, co? Co o tym myślicie? Patrzył na Zellę, jakby chciał powiedzieć: Wiesz dobrze, co byłoby najlepsze. Ona uśmiechnęła się i odpowiedziała: - Ależ dobrze. Teraz jeszcze nie możemy wyjść. Muszę się zobaczyć z moją kuzynką Mary. I z matką, i z Fredem Brucknerem... Więc teraz z Ritą przejdziemy się po sali, a potem spotkamy się z wami. Rita obdarzyła Clyde'a czułym i zdobywczym spojrzeniem. Po dwudziestu minutach potrącania i wzajemnego popychania się Dillard otrzymał sygnał od Zelli, więc obaj zbliżyli się do kiosku z ciastkami. Za chwilę zjawiły się obie panny i razem zasiedli do lodów i ciastek. Nie mieli już żadnych towarzyskich zobowiązań, a że całe zgromadzenie zaczęło zbierać się do wyjścia, Dillard odezwał się: - Nie tłoczmy się wszyscy razem. Pójdziemy później do państwa, dobrze? - Ależ doskonale - zgodziła się Zella. Udali się do szatni. Clyde jeszcze się wahał i był nieco milczący. Nie miał jeszcze pewności, czy mu się Rita podoba, czy nie, lecz gdy wyszli na ulicę, Rita znalazła się koło niego, Zella z Dillardem szli na przedzie. Clyde wziął ją pod ramię, bo pomyślał, że tak należy, ona jednak tak manewrowała, że uwolniła się i położyła miękką, pieszczotliwą rączkę na jego ręce. Przytuliła się do niego ramieniem o ramię i tak poszli przez miasto. W jej głosie brzmiały dźwięki miękkie i słodkie, co silnie podziałało na zmysły Clyde'a. Ciało jej, opierające się o jego ramię, było ciężkie i omdlewające, jakieś promienie magnetyczne łaskotały go i wabiły mimo jego woli. Czuł, że pozwoliłaby mu pieścić swą rękę, otoczyć ramieniem kibić i to nawet zaraz. Lecz on jest Griffithsem, czuwa nad sobą, jest na tyle przytomny, że pamięta, iż jest w Lycurgus Griffithsem... Niechże pamięta, że tylko dlatego, że jest nim, wszystkie te panny zebrane w kościele były tak uprzejme dla niego. Mimo to przycisnął jej ramię lekko, co nie wywołało żadnego protestu z jej strony. Dom Shumanów był to wielki czworokątny budynek z kwadratową kopułą cofnięty głęboko między drzewa i trawniki. Gdy weszli do środka, poczuli się jak u siebie w domu w wielkim salonie, umeblowanym bardzo ładnie, czego Clyde, bywający tak rzadko, jeszcze nie widział. Dillard zaczął od razu przebierać płyty, które widocznie znał bardzo dobrze. Zwinięto dwa wielkie dywany i ukazała się pod nimi gładka posadzka. - Istnieje jakiś tajemniczy związek między tym domem, drzewami i delikatną igiełką pianoli - odezwał się Dillard do Clyde'a, gdyż był ciągle pod wrażeniem, że jego rezerwa ma źródło w ciągłej obawie o reputację. - Na ulicy nie słychać ani jednego tonu pianoli, prawda, Zell? I na górze również. Grywamy tutaj bardzo często i tańczymy nieraz do trzeciej, czwartej rano, a na górze nic o tym nie wiedzą. Prawda, Zell? - A tak. Ale to może dlatego, że ojciec ma trochę przytępiony słuch. A matka nigdy nic nie słyszy, jeśli siedzi w swoim pokoju i zabierze się do czytania. Ale rzeczywiście słabo tu słychać. - Czyżby ktoś miał coś przeciwko tańcom? - zapytał Clyde. - E, robotnicze sąsiedztwo nic by nie mówiło - wtrącił Dillard - ale większość tych pobożnych, jak na przykład mój stryj i stryjenka... a i wszyscy ci, których dziś widzieliśmy w kościele. Oprócz Zelli i Rity naturalnie. - Rzucił na nie aprobujące i zachęcające spojrzenie. - Zbyt są liberalne, żeby miały sobie tym zaprzątać głowy. Nieprawdaż, Zella? Młoda dziewczyna widocznie znajdowała się całkowicie pod jego urokiem, bo śmiała się i przytakiwała. - Naturalnie, masz rację. Cóż mi to może szkodzić? - Mnie także - wtrąciła Rita. - Moi rodzice nie sprzeciwiają się również tańcom, jakkolwiek głośno o tym nie mówią. Nastawiono płytę "Oczy czarne" i natychmiast Clyde z Ritą, a Dillard z Zellą zaczęli tańczyć. Clyde czuł dziwny pociąg do tej dziewczyny. Zawiązywało się między nimi nieznacznie coś nieuchwytnie poufnego, czego nie umiał wytłumaczyć. Tańczyła tak namiętnie. Było to falowanie, kołysanie się w tańcu. Tymi ruchami wyrażała cały swój entuzjazm dla tej zabawy. Zjej ust nie znikał smętny uśmiech, w którym taił się głód wrażeń. A z tym uśmiechem, kołysząc się w tańcu, była jeszcze bardziej czarująca. - Jest prześliczna - myślał Clyde - może tylko trochę zbyt przystępna. Dla każdego byłaby taka sama, ale na razie woli mnie, bo myśli, że jestem nie byle kto. A Rita mówiła: - Ach, jak wspaniale! Pan jest doskonałym tancerzem, panie Griffiths. - E, nie - odparł uśmiechnięty, patrząc jej w oczy. - To pani jest świetną tancerką, a ja tańczę dobrze dlatego tylko, że tańczę z panią. Wyczuwał jej ramiona, długie i delikatne, jej pełne piersi