Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Przebywają one w południowej stronie Kongo i w północnym Sudanie, to jest w okolicach Sahary. Zbyt gęsty las nie odpowiada kapryśnemu charakterowi i niepodległemu usposobieniu króla zwierząt. Potrzebuje on większej przestrzeni, płaszczyzny zalanej promieniami słońca, po której mógłby biegać i gonić swobodnie. Nie słychać było również chrząkania hipopotama, które sprawiłoby poniekąd pewną przyjemność naszym podróżnym, gdyż obecność tych wielkich ziemnowodnych zwierząt oznajmiałaby blizkość wody. Nazajutrz czas był pochmurny, kiedy podróżni nasi wyruszali w dalszą drogę. Maks zabił antylopę wielkości osła. Był to gatunek znany, pośredni pomiędzy osłem a koniem; barwa szerści tej antylopy była szara, z czarną pręgą na grzbiecie, ogon długi, zakończony kiścią czarnych włosów, rogi długości metra, kończą się ładnie i przy obsadzie mają po kilkanaście obrączek. Nawet lew nie łatwo zwycięża to stworzenie; dziś trafny strzał Maksa powalił je na ziemię. Jan, Maks i Kamis mieli zapewnione pożywienie na dni kilka. Kamis zdarł skórę i poćwiartował antylopę, co zajęło z godzinę czasu, poczym każdemu z towarzyszów dał część mięsa do niesienia. - Tutaj można się tanio zaopatrzyć w żywność - rzekł Cort - cała antylopa kosztuje tylko jeden nabój. - No, tak, jeżeli kto strzela celnie. - Chciałeś powiedzieć szczęśliwie - dodał Maks, który nie lubił się chwalić, jak inni myśliwi. Dotychczas Kamis i jego towarzysze zużywali proch i kule tylko w celu zapewnienia sobie pożywienia, ale któż zdoła przewidzieć, co dalej będzie? Przed południem napotkali mnóstwo małp; biegły one i skakały tuż obok, tak, że Kamis lękał się z ich strony napadu. Skakały z drzewa na drzewo z nadzwyczajną szybkością, którejby im mógł pozazdrościć niejeden gimnastyk. Gatunków małp było wiele: jedne, żółte jak Arabowie, inne czerwone jak Indjanie, lub czarne, jak krajowcy z ziemi Kafrów. Te ostatnie są bardzo złośliwe. Pomiędzy niemi są także małpy elegantki, które ciągle są zajęte czyszczeniem i głaskaniem pięknego kołnierza z białego futra, otaczającego ich szyję. Stworzenia te towarzyszyły naszym podróżnym w pochodzie przez kilka godzin, wreszcie rozproszyły się w gęstwinie leśnej. Około godziny drugiej po południu, Maks, Jan, Kamis i Langa zwrócili się na dość szeroką ścieżkę, mającą długości kilkanaście kilometrów. Z początku rozkoszowali się tak wygodną drogą, wkrótce jednak przekonali się, że to groźne zwierzęta wydeptały tę ścieżkę. Była to para nosorożców, chrząkanie których właśnie dało się słyszeć zdaleka. Kamis dał znak swoim towarzyszom, aby się zatrzymali - Nosorożce - to złe zwierzęta - rzekł, opatrując karabin. - Bardzo groźne - potwierdził Maks Huber. - Nosorożca nie łatwo zabić - dodał Kamis. - Cóż zrobimy? - zapytał Jan Cort. - Najlepiej byłoby przejść tak, aby nas nie spostrzegły - odpowiedział Kamis - musimy zatym ukryć się przed niemi. W każdym razie bądźmy przygotowani do strzału. Opatrzyli broń i skręcając ze ścieżki, ukryli się szybko w gęstwinie, po prawej stronie. W kilka minut później ryczenie coraz bliżej słyszeć się dało i wkrótce ukazały się na ścieżce potworne gruboskóre zwierzęta, postępowały one dość szybko z głową podniesioną do góry, z ogonem zadartym na grzbiet. Były to olbrzymy, długie na trzy lub cztery metry, uszy miały sterczące, nogi krótkie i powykrzywiane, pysk ścięty, uzbrojony w róg, służący im do obrony lub do napaści. Język, podniebienie i szczęki mają tak nieczułe a silne, że spożywają bezkarnie kaktusy, opatrzone ostremi kolcami. Nagle zatrzymały się. - Spostrzegły nas - szepnął Kamis. Jeden nosorożec, potwór pokryty suchą i chropowatą skórą, postąpił kilka kroków w stronę krzaków. Maks Huber wziął go na cel. - Celuj w głowę - zawołał Kamis. Rozległ się strzał, a później drugi i trzeci. Kule utkwiły widać tylko w skórze olbrzymich zwierząt i nie zadrasnęły ich bynajmniej. Nosorożce ryczały przeraźliwie; wystrzały nie wyrządziły im żadnej krzywdy, lecz skierowały ich uwagę na krzaki, pomiędzy które zaczęły się wdzierać. Gęste i cierniste zarośla nie powstrzymywały ich w pochodzie. Można się było spodziewać, że za chwilę wszystko zostanie zmiażdżone, zdruzgotane, zniszczone. - Ocaleliśmy od słoni, ale nie unikniemy zguby wobec nosorożców - myśleli nasi podróżni. - Tu nie obroni nas nawet gęstwina leśna, jak wtedy przed słoniami. Gdybyśmy chcieli nawet ratować się ucieczką, nie zdołamy umknąć. W gęstwinie krzaków rosły drzewa wyniosłe, a pomiędzy niemi wznosił swoje konary potężny baobab. Gdyby to można dostać się do niego! Baobab oparłby się z pewnością natarciu nosorożców, nie tak, jak palmy, które słonie łatwo połamały. Wprawdzie gałęzie rosły dopiero o jakie pięćdziesiąt stóp po nad ziemią, a pień, gruby od dołu, gładki był i tym samym niepodatny do wdzierania się na drzewo. Kamis wahał się chwilę, co postanowić. Jan Cort strzelił znowu, ale także niezbyt celnie. Kula drasnęła nosorożca w łopatkę i podrażniła go tylko; zwierzę rzuciło się pomiędzy zarośla, za nim podążył drugi nosorożec. Maks, Jan i Kamis nie mieli czasu nabić powtórnie broni. Uciekać, także już było zapóźno, lecz instynkt zachowawczy poradził im, aby się ukryli za szerokim pniem baobabu, który miał ze sześć metrów średnicy. Chociaż i tu nosorożce mogły ich napaść z dwuch stron. - Do licha! - mruknął Maks Huber. - Wzywajmy lepiej Pana Boga - mruknął z pawagą Jan Cort. Rzeczywiście, jeżeli Opatrzność ich nie poratuje, nie mogą myśleć o ocaleniu. Baobab zadrżał pod gwałtownym natarciem nosorożca, zdawało się, że olbrzymie drzewo wyrwane zostało z korzeniami. Lecz nacierając, zwierzę zaczepiło rogiem o rozszczepioną korę drzewa i pomimo gwałtownego usiłowania, nie mogło się oswobodzić. Drugi też nosorożec, który miażdżył sąsiedniej krzaki, zatrzymał się zdumiony niewolą towarzysza