ďťż

Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Poza tym, jak daleko, waszym zdaniem, człowiek, który mieszkał na tym strychu, zdołałby uciec bez papierów podróżnych, za to nielegalnie zdobytym rzšdowym samochodem? - No więc sprzedał samochód. - Tan zrobił krok w stronę dziecka. - To tylko jedna z możliwoœci. Mógł być wspólnikiem zbrodni. Albo mógł zostać zabity. A może uciekł w panice i teraz się ukrywa. Dziecko spojrzało na Tana i rozeœmiało się. - Ze strachu przed twoim demonem. - Albo ze strachu przed zemstš. Zemstš kogoœ, kogo rozpoznał tamtej nocy. Tan zamyœlił się, rozważajšc sugestię Shana. - Tak czy inaczej, nie ma go. Cóż można zrobić? - Mogę porozmawiać z sšsiadami. Œmiem przypuszczać, że on mieszkał tu od dawna. Miał jakichœ sšsiadów. - Sšsiadów? - Tan rozejrzał się po stosach pustych beczek po oleju, stertach złomu i walšcych się budach, które otaczały garaż. - Mieszkajš tu jacyœ ludzie - stwierdził Shan. - Œwietnie. Przesłuchajmy ich. Chcę zobaczyć swojego inspektora przy pracy. Ktoœ zawołał coœ z głębi uliczki. Dziecko nie zareagowało. Tan wycišgnšł ku niemu rękę. Nagle jak spod ziemi pojawiło się trzech mężczyzn, barczystych pasterzy, groŸnie dzierżšcych przed sobš dršgi. W mgnieniu oka Feng i kierowca Tana znaleŸli się u boku pułkownika, sięgajšc po broń. Pomiędzy nich, krzyczšc z przerażenia, wbiegła niska, krępa kobieta. Pochwyciła dziecko i wrzasnęła na mężczyzn, którzy wycofali się wolno. Twarz Tana stwardniała. Zapalił papierosa i milczšc, wpatrywał się w uliczkę. - W porzšdku. Zajmijcie się tym. Ja jeszcze raz wyœlę patrole pod Szpon Południowy. Sprawdzimy w pierwszej kolejnoœci wyjaœnienie najbardziej prawdopodobne. Poszukamy jego ciała. Podnóże urwiska zostało już przetrzšœnięte, kiedy szukano głowy. Ale ciało kierowcy może być wszędzie. Choćby na dnie Smoczej Gardzieli. Po odejœciu Tana Shan kazał Fengowi przestawić terenówkę w cień garażu, po czym usiadł z Yeshem na zardzewiałych beczkach na podwórzu warsztatu. - Czy to ty powiedziałeœ Li, że się tu wybieram? - zapytał go, gdy okolica zaczęła powoli powracać do życia. - Ktoœ to zrobił. Tak samo jak z domem Jao. - Mówiłem ci już. Jeœli pytajš, jak mogę odmówić ludziom z Ministerstwa Sprawiedliwoœci? - A pytali? Yeshe nie odpowiedział. - Na kamieniu w jaskini Sungpo, pod którym znaleziono portfel Jao, był znacznik. Ktoœ umieœcił go tam, żeby ekipa, która przyszła zaaresztować Sungpo, mogła go znaleŸć. Yeshe zachmurzył się. - Dlaczego mi o tym mówisz? - Dlatego, że musisz zdecydować, kim chcesz być. Mnisi reagujš na więzienie na wiele sposobów. Niektórzy zawsze będš mnichami. Inni zawsze będš więŸniami. Yeshe odwrócił się z gorzkim spojrzeniem. - Więc mówisz, że jeœli odpowiadam na pytania ludzi z Ministerstwa Sprawiedliwoœci, jestem bezbożnikiem. - Wcale nie. Mówię tylko, że czyny ludzi niezdecydowanych majš wpływ na ich przekonania. PogódŸ się z tym, że zawsze będziesz więŸniem Zhonga i jemu podobnych, albo zdecyduj, że nie zgadzasz się na to. Yeshe wstał i cisnšł kamykiem o œcianę. Odszedł na krok od Shana. W uliczce pojawiła się stara kobieta. Spojrzała na nich złym okiem, po czym rozłożyła na skraju jezdni koc i zaczęła na nim ustawiać stosiki pudełek zapałek, pałeczek do jedzenia i cukierków, które stanowiły jej jedyny towar. Z fałdów sukni wydobyła wymiętš fotografię, przyłożyła jš do czoła, po czym postawiła przed sobš na kocu. Było to zdjęcie dalajlamy. Trzej chłopcy zaczęli dla zabawy rzucać kamykami do starej opony. W mieszkaniu naprzeciwko otworzyło się okno i wysunęła się z niego bambusowa żerdŸ, z której, niczym rzšd flag modlitewnych, zwisało pranie. Shan przyglšdał się temu wszystkiemu przez pięć minut, po czym wybrał ze straganu rolkę dropsów, zapłatę pozostawiajšc Yeshemu. - Przepraszam, że zawracam wam głowę - odezwał się do kobiety. - Człowiek, który mieszkał tutaj, zniknšł. - Szalony chłopak - zagdakała. - Znacie Baltiego? - IdŸ po modlitwę, mówiłam mu. Pamiętaj, kim jesteœ, mówiłam. - Potrzebował modlitwy? - zapytał Shan. - Powiedz mu - zwróciła się do Yeshego. - Powiedz mu, że tylko martwi nie potrzebujš modlitw. Z wyjštkiem mojego zmarłego męża - westchnęła. - Był informatorem. Pomódl się za niego. Jest teraz szczurem. Karmię go ziarnem, kiedy przychodzi w nocy. Stary głupiec. Jeden z pasterzy, wcišż jeszcze z kijem w dłoni, zbliżył się do niej i mruknšł coœ pod nosem. - SiedŸ cicho, ty! - prychnęła wdowa. - Kiedy będziesz tak bogaty, że nikt z nas nie będzie musiał pracować, wtedy możesz mi dyktować, z kim mam rozmawiać. Wyjęła pięć zawiniętych w bibułkę papierosów i rozłożyła je na kocu, po czym przyjrzała się uważnie Yeshemu. - Czy to ty? - Ja? - zapytał niezręcznie Yeshe. - Zostawiłam modlitwę w œwištyni. Aby przepędzić diabły. Ktoœ przyjdzie. To możliwe. W dawnych czasach byli kapłani, którzy to potrafili. Jednym dŸwiękiem. Jeżeli wydasz jęk, który dotrze do innego œwiata, możesz naprawić wszystko. Yeshe spojrzał na kobietę z zakłopotaniem. - Dlaczego sšdzisz, że to mógłbym być ja? - Dlatego, że przyszedłeœ. Jesteœ jedynym wiernym, który się tu zjawił. Yeshe obejrzał się niespokojnie na Shana. - Czy wiesz, gdzie jest ten khampa? - zapytał kobietę. - On zawsze mówił, że oni go zabiorš. Płacił nam, żebyœmy go strzegli. W te noce, kiedy przynosił to do domu, razem z mężem obserwowaliœmy schody. Spaliœmy cały dzień, żeby móc czuwać nocš. - Co przynosił? - zapytał Yeshe. - Teczkę. Małš walizkę. Na papiery. W niektóre noce przechowywał jš dla swojego szefa. Wielkie sekrety. Z poczštku był dumny, że jš ma. Potem zaczšł się bać. Nawet kiedy znalazł na niš miejsce, i tak się bał. - Co to były za papiery? Widziałaœ je? - zapytał Yeshe. - Oczywiœcie, że nie. Czy ja pracuję dla rzšdu? Niebezpieczne sekrety. Potężne słowa. Tajemnice państwowe. - Powiedziałaœ, że znalazł na niš miejsce - wtršcił się Shan. - Masz na myœli kryjówkę? Nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Wydawała się zainteresowana jedynie Yeshem, jak gdyby dostrzegła w nim coœ, czego nie widział nikt inny, nawet on sam. - Kto miał go zabrać? Czego się bał? - naciskał Yeshe. - Prokuratora Jao? - Nie Jao. Jao był dla niego dobry. Dawał mu czasem dodatkowe kartki zaopatrzeniowe. Pozwalał mu nosić swoje ubrania. - W takim razie kto? Zmarszczyła czoło i przyjrzała mu się uważnie. - Twoja moc nie została zniszczona - powiedziała. - Myœlisz, że tak się stało, ale ona jest tylko ukryta. Yeshe cofnšł się o krok, jakby przerażony. - Gdzie jest Balti? - zapytał. W jego głosie pojawił się błagalny ton. - Chłopcy tacy jak on idš w górę. Albo w dół. - Zaœmiała się po cichu, rozważajšc swoje słowa, po czym spojrzała na pasterza. - W górę albo w dół - powtórzyła mu, znowu chichoczšc. Ponownie zwróciła się do Yeshego. - Jeœli go zabrali, on wróci. Wróci jako lew. Tak właœnie się dzieje z potulnymi