Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Miała nadzieję, że nie strzelali. Demetrios siedzący obok Kelta uśmiechnął się, choć twarz miał szarą i napiętą. Rita zamknęła ponownie oczy. Wiedziała, że nigdy już nie zobaczy Rodos ani Rhamón, ani sanktuarium Athene Lindia. Była tego pewna. Po raz pierwszy dostrzegła podobieństwo między podróżą babki a jej własną. Była również młoda, tylko kilka lat starsza od Rity. Nie odleciała po prostu z domu, lecz rakiety uniosły ją w przestrzeń, daleko od Gai - od Ziemi. Kto był odpowiedzialny? Co mogła zrobić, by uniknąć nieszczęścia? Rita modliła się, przypominając sobie spokój, z jakim siadywała w cieniu sanktuarium Athene, i na chwilę powróciła tam znowu, do posągu Athene, który wznosił się nad nią w drewnianym baraku. Nagle śmigłowiec przechylił się gwałtownie i Rita zobaczyła przez okno lśniącą taflę oceanu - wprost pod nią, kilkaset a może kilka tysięcy stóp w dole. - Zakręcamy na wschód - Oresias krzyknął jej do ucha. - Udało nam się uciec nikt nas nie śledzi. - Do czego będziemy wracać? - krzyknął Atta. Nawet mimo hałasu dało się usłyszeć w jego głosie głębokie niezadowolenie i obawę. Machał ręką i potarł skronie czubkami palców. - Co się zepsuło? Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Zgodnie z planem lecieli z wyłączonym radiem, trzymając się w odległości kilku parasangów od brzegu. Napięcie w pęcherzu stało się zbyt silne. Rita pochyliła się do przodu dając Oresiasowi znak, by zdjął słuchawki i powiedziała coś cichym głosem. Nie usłyszał jej. 189 - Muszę iść do toalety - krzyknęła. Podróżnik uniósł brwi i wskazał tył kabiny, gdzie jeden z członków załogi właśnie siusiał do metalowego kanistra. - Jest zasłonka. Rita skinęła głową. Nie była zbyt zakłopotana - jak można się było spodziewać po gynardos - tak Patrikia nazywała urwisów. Gdy skończyła, zgodnie z instrukcją na kanistrze, wylała zawartość przez dziurę w podłodze. Z pewnością rozpyli się ponad oceanem, jak jej osobisty deszcz. Z czasem przyzwyczaiła się do hałasu. Jadła orzechy i suszone owoce z pudełka, popijała rozcieńczonym winem. Jeden z lotników podał wszystkim torebkę z olejem z oliwek, mówiąc: - Na zdrowie. Pijcie do dna. Rita upewniła się, że obojczyk spoczywał bezpiecznie nad jej głową. Wmawiała sobie, że wyprawa się rozpoczęła i nie czas na żale, lecz właśnie teraz była rozżalona. Po godzinie nastrój zaczął się zmieniać. Przyzwyczaiła się do kołysania i ciągłych podskoków, na które żywo reagował jej żołądek. Podniecał ją widok z okna na czyste, bezchmurne masy powietrza nad brzegiem i dalej, na mglisty smog ponad deltą. Słuchała, jak Oresias i Atta planują dalszą trasę z kybernetesem. Z tyłu, i nieco na prawo, leciał drugi śmigłowiec. Kelt i członkowie gwardii pałacowej przyjmowali wszystko ze stoickim spokojem. Rita podejrzewała, że toczyła się między nimi rywalizacja, kto pierwszy podda się i zacznie się bać. Demetrios nie był już szary na twarzy, choć i nie bardziej szczęśliwy. Zapukała w jedną z jego słuchawek aby odsłonił ucho. - Zróbmy konkurs - powiedziała przekornie. - Jaki konkurs? - odkrzyknął. - Kto pierwszy będzie wystraszony, zemdlony albo przygnębiony, przegrywa. - Uśmiechnęła się do Kelta, który odpowiedział tym samym. - Gramy? 190 - Gramy - odparł Demetrios z uśmiechem. - Ja już przegrałem - dodał ponuro. - Zaczynamy od nowa. Trzeba się wziąć w garść. Atta spojrzał na nich z nieskrywaną dezaprobatą. - Gdzie jesteśmy - zapytała go Rita, pochylając się ku trzem naradzającym się mężczyznom. Jej radość i odwaga zdawały się nie mieć granic. - Na zachód od Gazy - powiedział Oresias. - Mamy dobre tempo. Poruszamy się po szlaku Aleksandrosa. Zatrzymamy się w Damaske, aby nabrać paliwa, potem w Bagdade, a potem w Raki, poniżej Morza Kaspijskiego, gdzie będzie nam towarzyszył latający tankowiec. Zatankujemy w powietrzu nad Republiką Hunnos i w ciągu dwu godzin osiągniemy step. Mam nadzieję, że sprzymierzone z nami prowincje wypełnią obietnice złożone królowej. Dźwięk silników oznaczał teraz dla Rity bezpieczeństwo. Zdrzemnęła się przez godzinę i przyśniły się jej piaszczyste krainy. Obudziła się, gdy przelecieli na loudeią i zbliżali do Damaske. W dole, piaszczyste i skalne łańcuchy górskie wyglądały jak wypieki z ciasta świeżo wyjęte z pieca. Karawany poruszające się po ziemi potrzebowałyby tygodni na przebycie pustyni i gór, umierając z pragnienia byłyby skazane na szukanie wody w dawnych studniach... To dopiero były romantyczne historie. Pokonywanie przestrzeni, jak robią to boskie ptaki, było nierzeczywistym doświadczeniem