Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Chcę już na początku wyjawić, że przez cztery lata miejskiego wygnania ani razu nie spotkałem Juliusza Widoka. Nie znaczy to, ze nie chciałem. Chciałem jak najbardziej, ale coś mnie powstrzymywało przed pójściem na ulicę Sępa, coś dziwnie strachliwego, choć z natury nie jestem strachliwy i potrafię postawić na swoim, w tym wypadku jednak to było dla mnie tak nieokreślenie mocne uczucie, że nie mogłem go przezwyciężyć. Zasadniczo nie cierpiałem z tego powodu, raczej z innego, który objawił się po kilku miesiącach internackiego współżycia jak dychawiczny spacer do potoku, który od dawna już wysechł i nie wiesz dlaczego. Chodzi tu o świat nasycony drapieżnością i obojętnością, świat, który mnie nawet przeraził, bo ja nie znałem takiego stanu wrzenia, w jakim ciągle przebywa miejska brać, którą staram się pogardzać, ale niespecjalnie mi to wychodzi, nie wiem dlaczego, może dlatego, że przez cztery lata i ja także zostałem przez nią przenicowany. Gdyby nie to, że przez trzy dni w tygodniu miałem zajęcia praktyczne w zakładzie i mogłem popracować z robotnikami, to nie wiem, czybym wytrzymał tyle czasu w miejscowości Wrocław. Nie wiem. Już w pierwszym roku zauważyłem, że beztroskość moich rówieśników mnie męczy i starałem się częściej sam przebywać na dozwolonych filmach lub oglądać telewizor, o ile wychowawca miał humor i nie wypędzał do sal na tak zwane zajęcia 72 własne. Po raz też pierwszy w miejscowości Wrocław zacząłem się wstydzić rodzicielki, kiedy przyjeżdżała na wywiadówki albo po zakupy, i towarzyszenie jej na ulicy było dla mnie czymś strasznym, ponieważ jej zarobiona postać, zgrzytliwy głos, wyciąganie zza stanika pieniędzy wydawało mi się palącą niesprawiedliwością społeczeństwa, które nigdy nie doznało chłopskiego potu. Idąc obok niej marzyłem w myślach o dniu, który nadejdzie jako czyn mojej zemsty za jej niezawiniony los, i starałem się siłą panować nad moimi pięściami, aby już teraz nie walnąć kogoś z tej braci. Byłoby to słuszne, ponieważ większa część tych ludzi wyrzuciła chłopski pot z pamięci jak smarki z nosa i paraduje w obcej skórze, zupełnie przeciwstawnej wspólnemu powołaniu. A takim wspólnym powołaniem, jak wykładał mi to w późniejszym okresie Juliuszek, było święto mas pracujących i braterstwo żywota. Co ja sobie bardzo przyjąłem do wiadomości serca. Bardzo. Również przyjąłem i to, że wszyscy jesteśmy wielkimi jednostkami, tylko chodzi o to, by się w tej wielkości uznać. a nędzne pomyłki wynikłe z postępu życia będą przestępne jak ten rok z nieparzystą ilością dni, w której odnajdujesz realizowaną przez siłę wyższą nadzieję, że twoja prawda jest naszą prawdą. Dlatego nie powalałem sobie na indywidualne mędrkowanie, bo i po co. Już po pierwszym roku nauki zawodu zrozumiałem, że ślusarzem będę kiepskim ze względu na szeroki horyzont, który chciałem zdobyć. Mój wzrok często padał na portret twórcy naukowego komunizmu i jego bujna broda przykuwała mnie do ziemi jak śpiew zaczarowanych syren tego greckiego chytrusa, o którym belfer od języka polskiego mawiał. Cudo radości okrutnych Achajów. Próbowałem wyobrazić sobie jego życie, ale nie miałem ku temu żadnych danych, i pewnego dnia po wakacjach zaszedłem do szkolnej biblioteki i poprosiłem pracownicę o jakiekolwiek dzieło Karola Marksa. Była zdumiona i zaczęła mi tłumaczyć, że trzeba mieć do tego odpowiednie wykształcenie oraz dojrzale lata, aby się rozeznać w jego książkach. Na koniec powstrzymując uśmiech pogardy zapytała mnie, czy przeczytałem lektury, a kiedy odparłem, że nie lubię nieziemskich rzeczy – zaczęła na mnie krzyczeć jak na smarkacza, który złamał dziadkowi rdzeń. Później zaprowadziła mnie do dyrektora i oświadczyła, ze jestem niebezpieczny element, bo nic chcę czytać lekturowych pisarzów i całą kulturę uważam za zbiór banialuków. Na szczęście nasz dyrektor był przychylny młodzieży i wysłuchał również mojego wyjaśnienia, po którym odprawił pracownicę biblioteki i wtedy pochwalił moją ciekawość dużych spraw. Ja już mu tego nie mówiłem, jak mnie zabolał jej pański uśmiech, na który jestem wrażliwy od małego. W każdym razie dyrektor kazał mi zostawić twórcę naukowego komunizmu w spokoju i zabrać się do porządnej pracy w ramach szkolnego programu. Od tego dnia przestałem całkowicie interesować się książką i wolny czas poświęcałem telewizyjnej maszynie. Moi rówieśnicy robili to samo. Zresztą na warsztatach instruktor ciągle powtarzał, że jesteśmy żołnierzami przemysłu. A mówił to z tym uśmieszkiem, którego nie cierpię, że znienawidziłem go jak bezpańskiego ohydnego psa i starałem się jak najmniej słyszeć jego gryzący, wyszmelcowany głos. Najdziwniejsze było to, że on mnie lubił za to, że się nie stawiam, i za każdą robotę dawał mi dobry stopień. Spowodowało to bezwarunkowy odruch kolegów, którzy zaczęli mnie unikać, a przy sprzyjających okazjach walili w mordę, bo myśleli, że kapuję. To mnie bardzo bolało, bo dlaczego, dlaczego. Odsunąłem się od nich na odległość samotności w kupie i jedynym chłopakiem, który stawał w mojej obronie, był taki jeden z Domu Dziecka, ale co on sam mógł zrobić przeciw kupie? Toteż tak się tym przejąłem, że zawaliłem drugi rok. Bałem się wrócić do domu, to rodzicielka przyjechała po mnie, lecz ja z niewiadomych sobie przyczyn zabarykadowałem drzwi w pokoju i nie chciałem ani do niej wyjść, ani jej oglądać. Poruszenie w internacie było duże, ponieważ rodzicielka płakała w głos i przeklinała ten dzień, w którym wyjechałem do szkoły i na miejskie wygnanie. Kilku starszych chłopaków, którzy mieli już za sobą szkolne podwoje, wyważyło drzwi zastawione szafami i wyciągnęło mnie spod łóżka, pod którym szlochałem jak szczawik