Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Powiedziała mi parę słów o naszej bohaterce, to znaczy o tej nieszczęsnej lady De Vere, której los będziemy jutro próbowali ustalić, i zabrzmiało to tak, jakby mówiła o starej znajomej. Nie ma, zdaje się, najmniejszych wątpliwości, że nie tylko ciało ale i duch tej biedaczki przebywa tu razem z nami i po prostu mieszka w tym zamku... - Urwała i spojrzała z troską na stół. - Czy ktoś jest głodny? A może podać jeszcze trochę kawy albo herbaty? Odpowiedział jej ogólny szmer i przeczące potrząsanie głowami. - Proszę pamiętać, że w pokojach są dzwonki i służba czeka na polecenia... to znaczy, będzie czekała do wieczora, bo o zmierzchu zamkniemy bramę i zostaniemy zupełnie sami aż do rana. Zresztą, nikt nas nie będzie mógł odwiedzić i nikt nie wyjdzie z zamku aż do świtu, bo mniej więcej o dziesiątej wieczór przypływ zacznie zakrywać groblę... Wstała. - Proszę rządzić swoim czasem aż do popołudnia. Później chcemy zaproponować wszystkim naszym gościom wycieczkę jachtem, jeżeli pogoda się nie załamie. W tym czasie, my tutaj przygotujemy się do naszego "Wieczoru Grozy". Uśmiechnęła się i ruszyła ku drzwiom. Pan Quarendon odsunął krzesło i zwrócił się do siedzącego obok sir Harolda Edingtona. - Czy chcesz pójść na spacer w kierunku tych wzgórz? Muszę dobrze przegonić psy, jeżeli mają być przez całą noc zamknięte na tym maleńkim dziedzińcu. - Oczywiście! Z największą przyjemnością... Ruszyli obaj ku drzwiom, a za nimi inni. - Pójdę do pokoju i spróbuję się zdrzemnąć - powiedział cicho Parker, pochylając głowę ku Alexowi kiedy zbliżali się ku drzwiom prowadzącym z jadalni do wąskiego korytarza, z którego wychodziły kamienne schody na piętro, gdzie mieściły się pokoje gościnne. - Jeżeli nie pojawisz się do pierwszej, przyjdę cię obudzić. - Alex zerknął na zegarek. - Czy dwie godziny snu wystarczą ci? - Na pewno. Wystarczy nawet godzina - Parker westchnął. - Wyszedłem wczoraj z Yardu wcześniej niż zwykle, bo chciałem się wyspać przed wycieczką. Ale w nocy dzwonili do mnie cztery razy... Było bardzo niespokojnie. Stanęli u stóp schodów. - Zostanę tu - powiedział Alex - i rozejrzę się trochę. Uwielbiam stare zamki, wąskie strzelnice i zębate wieże. Możesz usnąć jak dziecko. O pierwszej na pewno cię zbudzę. Parker bez słowa skinął głową, westchnął raz jeszcze i zaczął powoli wspinać się po schodach. Po chwili zniknął w górze za pogrążonym w półmroku zakrętem. Stąpając po gładkich, kamiennych płytach, Joe ruszył korytarzem rozjaśnionym mniej więcej w połowie smugą dziennego blasku padającą z prawej strony. Jeszcze kilka kroków i ściana korytarza skończyła się otwierając na rozległą sklepioną sień. Światło dnia padało z otwartej w murze furty, z której płynął także w głąb zamku strumień ciepłego powietrza. Joe ruszył przez sień i stanął przed potężną bramą zamkniętą dwoma poprzecznymi balami dębowymi przesuniętymi przez czarne żelazne pierścienie. Krata grubości ramienia dorosłego mężczyzny unosiła się pod stropem na naprężonych łańcuchach opadających ku dwóm wielkim kołowrotom umocowanym w ścianie po obu stronach bramy. Po opuszczeniu zakryłaby także furtę... Joe wyszedł i wyjrzał. Ku grobli schodziły stopnie wykute w skale, zapewne w czasach budowy zamku. Kiedy przed godziną wchodził tędy, miał wrażenie, że droga ku furcie jest łagodniejsza. Z góry wydawała się bardziej stroma. Jedyną oznaką współczesności były dwie stalowe, pomalowane ochronną farbą poręcze, schodzące w dół i biegnące środkiem grobli aż ku przeciwległemu brzegowi. Joe stał przez chwilę nieruchomo patrząc na odległe wzgórza i bezchmurne niebo. Później znów przyjrzał się grobli. W czasie przypływu poręcz z pewnością także niknęła pod wodą... Jedno było niewątpliwe, brama zamkowa musiała znajdować się powyżej linii najwyższych przypływów, inaczej woda zalewałaby regularnie niższe pomieszczenia zamku... Ale zimą, kiedy grobla była oblodzona w czasie wyjątkowych mrozów, które przecież nawiedzały także i Devon, droga na stały ląd musiała być piekielnie trudnym i niebezpiecznym przedsięwzięciem... Zrobił kilka kroków w dół i odwróciwszy się zadarł głowę. Tuż nad nim wznosiła się wieża zamku... Wspaniałe miejsce. Gdyby wróg stłoczony na stopniach próbował wyważyć bramę... obrońcy mogli bez żadnej przeszkody lać na głowy nacierających smołę, ukrop, rzucać nagromadzone głazy i masakrować ich bezkarnie... Tak, rycerz De Vere mógł wyruszyć na wojnę nie martwiąc się o los żony... - Uśmiechnął się. Zawrócił i zaczął wchodzić po stopniach skalnych. Zatrzymał się nagle. Przed nim tkwiły w ciemnym otworze furty dwa potężne wilcze łby, nieruchome i wpatrzone w niego. Usłyszał głosy w sieni. Jeden z psów warknął ostrzegawczo i obnażył kły. - Tristan! Pan Quarendon ukazał się w furcie, a za nim sir Harold Edington. - Tristan, co to ma znaczyć? Pulchny wydawca nie podniósł głosu, ale oba psy wysunęły się z opuszczonymi głowami i podkulonymi ogonami. - Nie przesłyszałem się chyba. Warknął na pana, prawda? - powiedział Quarendon. - Nigdy im się to nie zdarza. Może wytrąciła je z równowagi podróż powietrzna i nowe miejsce? Ale to ich nie tłumaczy